wtorek, 29 marca 2022

Pewna historia – Gipi

 

Tytuł: Pewna historia

Autor: Gipi

Kategoria: Komiks

Wydawnictwo: Timof i cisi wspólnicy

Liczba stron: 128

Ocena: 8/10








Czasami nie ma przed nami prostej, oczywistej ścieżki życia. Czasami jest ona kręta, z olbrzymią liczbą rozgałęzień, wybojów i przeszkód prawie nie do pokonania. Czasami... Nie ma czasami, jest tylko prawie zawsze. Prawie zawsze w życiu musimy się zmierzyć z wydarzeniami przerastający nas, nasze możliwości i naszą psychikę. Wydawałoby się, że to ponura wizja, lecz ma w sobie satysfakcję, wytrwałość, cierpliwość i nawet szczęście. Może nie być łatwo, może być wręcz bardzo trudno, ale gdy to pokonamy, jesteśmy silniejsi. Należy o tym pamiętać. 

W czasie pandemii otworzyłam się na nowy i prawie mi nieznany gatunek literacki – na komiks. Komiks stanowczo należy i do gatunku literackiego, i rodzaju sztuki rysunku. Zdałam sobie sprawę, jak mocno różnorodna jest to forma i jakie wspaniałe możliwości otwiera przed czytelnikiem. Oczywiście nie każdemu przypadnie do gustu, ale dla wielbicieli jest to pole popisu wyobraźni. Tym razem miałam przyjemność spędzić parę chwil na czytaniu "Pewnej historii" Gipiego. Czy polecam ten komiks?

Treść od początku wydawała mi się niezmiernie skomplikowana i trudna do odbioru. Czytając, należało oderwać się od rzeczywistości i spojrzeć na niektóre wydarzania z odmiennej perspektywy. Nie byłam przekonana, czy udało mi się osiągnąć ten efekt i czy w ogóle idę w dobrą stronę. Moje wątpliwości dotyczące rozumienia treści były poważne i takie też pozostały. Lecz w żaden sposób nie jest to wadą historii. Jeśli nawet źle ją zrozumiałam i odebrałam całkowicie inaczej niż było założenie autora, to w żaden sposób nie szkodzi. Wyciągnęłam z "Pewnej historii" wartościowe prawdy i przemyślenia. To dla mnie stanowczo jest wystarczające. 

Cała opowieść jest przedstawiona w dwutorowy sposób, co jest doskonałym wyborem. Nadało to całości dozę oryginalności i nie ma mowy tutaj o żadnego rodzaju konwencjonalności. Dominuje indywidualizm i spojrzenie przez subiektywną perspektywę. Dzięki temu mocno wciągnęłam się w fabułę i strona po stronie czułam się coraz bardziej zachwycona. "Pewna historia" opiera się na rozbudowanej symbolice i co za tym idzie, przemawiają przez nią wielowymiarowe metafory. W tym miejscu czuję, że mogą pojawić się duże rozbieżności pomiędzy przemyśleniami różnych czytelników. Traktuję to jako wspaniałą zaletę pozwalającą zaangażować się w burzliwe i istotne dyskusje. 

Tradycyjnie jestem zachwycona wątkiem psychologicznym. Przemawia przeze mnie potrzeba mówienia, że każdy ma prawo do kryzysu psychologicznego i że nie ma immunitetu od zaburzeń psychicznych. Ludzie mający problemy psychiczne powinni wiedzieć, że to normalne, że one się zdarzają i że należy szukać pomocy. W komiksie motyw ten pojawia się, choć nie w tak oczywisty i zgodny sposób, jak przedstawiam w tej chwili. Niemniej mój szacunek do takiego wyboru jest wielki. Tym bardziej że jako czytelnicy poruszamy się razem z bohaterami na granicy dwóch światów, gdzie walka o życie jest dominująca. I wbrew pozorom niesie to ze sobą stratę dogłębną i poruszającą. Podczas czytania byłam niesamowicie wzruszona. 

Moja próżna strona domaga się uwagi, więc przyznam, że pośród wartościowych treści jednak największe wrażenie zrobiło na mnie samo wydanie komiksu. Narzuca się słowo, że jest przecudowne. Pojawiają się dwa rodzaje stylu rysunków, co jawi się jako niestandardowe, ale też wybitnie dobry pomysł. Wśród kolorowych, lekko rozmytych ilustracji można odnaleźć najróżniejszą dynamikę, która pobudza emocje. To niesamowite jak same kolory i ich połączenie może oddziaływać na odczucia ludzi. Kolorystyka w sposób niezwykły dodatkowo pogłębia całą opowieść i daje możliwość, by odnaleźć w niej samego siebie. Natomiast prostsze, ale równie istotne rysunki polegające na użyciu wyłącznie czarnych, często chaotycznych kontur, symbolicznie przedstawiają niespójność myśli i trudność w postrzeganiu rzeczywistego świata. 

"Pewna historia" jest komiksem godnym uwagi pod względem treści, które przekazują, oraz doskonałej estetyki. Nie jest to łatwa i oczywista pozycja, ale jeśli zdecydujemy się zaangażować i poszukać różnych wartości, by następnie poddać je przemyśleniom, to zyskamy cenną lekcję życia. 

Egzemplarz recenzencki Sztukater.pl

sobota, 26 marca 2022

Malowany Człowiek – Peter V. Brett

 

Tytuł: Malowany Człowiek

Autor: Peter V. Brett

Przekład: Marcin Mortka

Cykl: Cykl Demoniczny

Tom: I

Kategoria: Fantasy

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Liczba stron: 807

Ocena: 9/10





Niekiedy brakuje nam odwagi, by stworzyć lepszy świat, w którym chcielibyśmy żyć. Mamy możliwości do tego, lecz ogranicza nas olbrzymi lęk oraz brak gotowości do poświęceń. Nie ma w tym nic złego, ponieważ mamy do tego prawo, prawo do tego, by podejmować własne decyzje. Niemniej co jakiś czas trafi się człowiek, który nie daje się ograniczyć i brnie do przodu mimo wszystko. Tacy ludzie mają moc zmieniania świata. Czy na lepsze? Tutaj pewnie można dywagować, bo w końcu pewnie co człowiek, to inna wizja dobrego świata. Ale może są cele, które łączą nas wszystkich?

Świat jest przepełniony demonami. Każdej nocy powstają i bezmyślnie mordują ludzi. Potrafią wybić całe wioski, a niekiedy dostają się też do większych miast. Potrzeba dobrej runicznej ochrony, by przeżyć. Dla małych osad to wielki problem, ponieważ nie ma za dużo osób, które całkowicie dobrze potrafią rysować runy. Arlen jako mały chłopiec obserwuje, jak giną jego sąsiedzi, przyjaciele i najbliższe mu osoby. Obserwuje, jak co noc chowają się i z bezradnością próbują przetrwać. Bo co innego im pozostało? Leesha ma podobne obserwacje, jednak jej życie zostało zrujnowane poprzez słowa jednego, zbyt pewnego siebie chłopaka. Ciężko żyć wśród plotek. Natomiast Rojer jak przez mgłę pamięta swoich rodziców. Obecnie szkoli się na Minstrela i wierzy, że da światu radość. Co łączy tę trójkę? Jak potoczą się ich losy?

"Malowany Człowiek" rozpoczyna już w tej chwili rozsławiony "Cykl Demoniczny". Byłam niezmiernie podekscytowana faktem, że i ja rozpocznę z nim przygodę. Choć może słowo rozpocznę nie do końca pasuje do tej sytuacji, gdyż miałam już okazję zapoznać się z inną powieścią Petera Bretta – "Pustynnym Księciem". Z tego spotkania wyszłam z bardzo pozytywnymi odczuciami, ale bez zachwytu. Co przyniosła mi powieść, która już tak dawno temu została napisana, a do dzisiaj pchnie całe uniwersum do przodu? 

Uwielbiam pomysł, na którym opiera się całe uniwersum. Nie wiem, czy w czasach pierwszej premiery tej książki były one tak dobrze znane jak dzisiaj, bo dzisiaj pozornie nie są czymś unikatowym. Jednak Peter Brett sprawił, że już trochę utarte motywy stały się czymś niesztampowym i pełnym świeżości. Tym bardziej że świat, w którym dzieje się akcja, jest niesamowicie dopracowany. Pisarz ujął perspektywę osób mieszkających we wsiach, więc perspektywę ograniczoną przez mieszkanie całe życie w jednym miejscu, perspektywę pozbawioną wykształcenia. Lecz jako czytelnicy nie mamy narzuconych tych właśnie ograniczeń. Wiemy, dlaczego ci ludzie zachowują się w dany sposób, ale sami zdajemy sobie sprawę, że ich świat jest o wiele większy i o wiele bardziej skomplikowany. Przedstawienie czegoś takiego wydaje mi się trudnym zadaniem, z którym autor poradził sobie doskonale. 

Pod względem stylu też mam jak najlepsze odczucia. Ogólnie tak jak wspomniałam, po części wiem, czego spodziewać się po twórczości pisarza. Dlatego miałam troszkę mieszane odczucia. "Pustynny Książę" pod względem języka podobał mi się, lecz z perspektywy czasu postrzegam go jako dość oporny styl. Tymczasem tutaj zostałam wręcz zszokowana płynnością stylistyczną i przemawiającą przez nią naturalnością. Czytając tę powieść, nie zauważałam całych setek stron, bo tak mocno wciągnęłam się w fabułę i zapominałam o otaczającym mnie świecie. Co prawda miejscami widać pewne niedopracowania, ale przy całości nie jest to jakoś bardzo zauważalne. 

Nie wiem, czy pamiętacie, ale uwielbiam grube książki i ta nie stanowi wyjątku. Cieszę się, że nie ma tutaj żadnych ograniczeń, ponieważ w "Malowanym Człowieku" dzieje się dość dużo, lecz nie ma niepotrzebnego popędzania. Pierwszy tom można na spokojnie potraktować jako bardzo dokładne i rozbudowane wprowadzenie do o wiele potężniejszej historii, na którą liczę w kolejnych tomach. Choć nie mogę zapomnieć o tym, że w pewnym sensie mam już wyobrażenie, jak się potoczą losy bohaterów. Nie jest ono duże, lecz "Pustynny Książę" dał mi możliwość tworzenia własnych przypuszczeń. Wbrew pozorom jest to niesamowicie ciekawe, gdyż bardzo chcę się dowiedzieć, jak doszło do wydarzeń przedstawionych w kolejnym chronologicznie cyklu. To wydaje się być naprawdę długa droga. 

Bohaterowie są wykreowani dokładnie. Ich całokształt wskazuje na wnikliwe stworzenie całego charakteru oraz odpowiedniego kontekstu do ukazania, kim są. Pod tym względem najbardziej cenię Arlena, który przez całą powieść dość mocno się zmienia. Jego proces zmiany zostaje czytelnikowi ukazany krok po kroku, tak, że jest to zrozumiałe i poruszające. Jednak moje serce stanowczo skradł Rojer. Początkowo intensywnie mnie irytował, lecz z czasem zaczynałam dostrzegać głębię jego duszy i moje czytelnicze serce zostało poruszone przez tego niesfornego chłopaka. Co do Leeshy to ciężko mi się wypowiedzieć, gdyż nie umiem obiektywnie spojrzeć na jej postać. Właśnie z "Pustynnego Księcia" mam wyrobioną opinię o tym, kim jest i nie umiałam się od niej oderwać. Po prostu jej nie cierpię. 

W "Malowanym Człowieku" doceniam panoramiczne spojrzenie na różne problemy, trudności i samych ludzi. Tutaj nie ma ograniczenia do tego, że istnieje jedna racja. Istnieje wiele racji w zależności od sytuacji danego bohatera, jego możliwości i jego własnego spojrzenia na świat. Po przeanalizowaniu tego świat wydaje się logiczniejszym miejscem, choć przy tym nadal skomplikowanym i zaskakującym. W powieści jest też wyróżniony wątek upokorzenia i walki o lepszy życie. Ludzie są zdolni do okrucieństwa i niszczenia innym ludziom życia, choćby z zazdrości. 

Pierwszy tom "Cyklu Demonicznego" sprawił, że już całkowicie wsiąkłam w ten świat i jestem gotowa, by pogłębiać swoją fascynację. Spodziewałam się po "Malowanym Człowieku" wiele, ale jednak myślałam, że będzie istotnie gorszy niż "Pustynny Książę". Tymczasem zostałam zaskoczona i to właśnie ta historia mnie oczarowała. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję bardzo Fabryce Słów

środa, 23 marca 2022

Mały Lord – Frances Hodgson Burnett

 

Tytuł: Mały Lord

Autor: Frances Hodgson Burnett

Przekład: Joanna Wadas

Kategoria: Literatura dziecięca

Wydawnictwo: MG

Liczba stron: 294

Ocena: 8/10







Czasami mam takie idealistyczne myśli, że gdyby każdy człowiek na świecie byłby dobry, to świat byłby dobry. Takie proste, wynikowe spojrzenie. Czy na pewno byłoby tak? Sądzę, że w tym toku myślenia nie brane jest pod uwagę, że jako jednostki mamy różne pragnienia, różne aspiracje i znajdujemy się w różnych sytuacjach, więc często nawzajem przeczymy sobie, a nasze cele nie są spójne. W tym kryje się niepohamowane piękno, jednakże też wiele trudności, które niekiedy ciężko pokonać. Jednego jestem pewna – bycie dobrym może nie rozwiązałoby wszystkich problemów, ale na pewno sprawiłoby, że większość cierpienia znikłaby z tego świata, a życie byłoby po prostu lepsze. Może to naiwne, ale kto nie pragnąłby żyć w świecie pełnym szczęścia? 

Cedryk jest siedmioletnim chłopcem mieszkającym w Nowym Jorku, którego wszyscy uwielbiają. Wyróżnia się niespotykaną, wręcz oszałamiającą urodą. Przy tym ma niesamowicie dobre serce, a jego elokwencja i pęd do wiedzy zaskakują niejedną osobę. Niejedną osobę też rozśmieszają, gdy mały, uroczy Cedryk wysławia się archaicznym i skomplikowanym słownictwem. Niestety przedwcześnie stracił ojca i razem z matką muszą sobie jakoś radzić. Wszystko się zmienia, gdy Cedryk dowiaduje się, że tak naprawdę wywodzi się z angielskiej arystokracji i jest jedynym żyjącym dziedzicem ziem swojego dziadka – hrabiego. Co czeka chłopca w przyszłości? Jak poradzi sobie w obliczu olbrzymiej fortuny i starego, zgorzkniałego dziadka?

Frances Burnett jest pisarką, do której czuję olbrzymi sentyment. Przede wszystkim za sprawą "Tajemniczego Ogrodu", który wiele lat temu oczarował moje czytelnicze serce. Niedługo będę ponownie zapoznawać się z tą tak dobrze wspominaną przeze mnie książką. Tymczasem niedawno miałam przyjemności wreszcie zapoznać się z innym jej dziełem, czyli "Małą Księżniczką". Powieść mnie na swój unikatowy sposób urzekła i dała wiele ciepła. Dlatego teraz przyszedł czas na "Małego Lorda". Co ta opowieść ze sobą przyniosła?

Ogólnie bardzo szanuję styl pisarski autorki, gdyż prowadzi człowieka przez odmęty wyobraźni i sprawia, że każda przedstawiona rzecz staje się realna i przy tym piękna. O dziwo pisarka potrafiła sprawić, że nawet rzeczy brudne, nienawistne i pogardzane zachwycają i niosą przyjemność. Bez wątpienia Burnett miała niezwykły talent. Poza tym posługiwała się dość opisowym językiem, co pozytywnie wpływa na odbiór treści, ale nie jest też przesadne. Nie ma tutaj też miejsca na infantylizm. Oczywiście to literatura dziecięca, więc wiele spraw jest uproszczonych, ale w żaden sposób nie odrzucają. 

"Mały Lord" pod względem fabularnym jest niezmiernie prosty i dzieje się w nim mało, lecz mi to nie przeszkadzało. W tym przypadku cały czas opieram się na stwierdzeniu, że to ma być powieść dla dzieci, więc musi być na swój sposób prosta i dająca możliwości zrozumienia. Niekiedy pisarze mają tendencję do przesadzania – ich książki są zbyt rozbudowane lub wręcz przeciwnie, zbyt banalne. Ta powieść jest wprost perfekcyjnie wyważona, co jest atrakcyjne dla dzieci. 

Kreacje bohaterów również wyróżniają się pewnego rodzaju prostotą. Zazwyczaj opierają się wyłącznie na kilku głównych cechach, które dominują i nie pozwalają zaistnieć innym cechom. Brzmi to jak przepis na zirytowanie mnie, jednakże i tutaj działa wcześniej wymienione założenie, że to historia dla dzieci. Sam Cedryk jest postacią niezmiernie przeidealizowaną. Piękny, inteligentny, uroczy i o dobrym sercu. Czego chcieć więcej? Muszę to przyznać – chwyta za serce i przedstawia jak najlepsze wzorce. Może trochę naiwne i niekiedy niemożliwe, ale pozostają wartościowe w kontekście dzieci. Natomiast hrabia okazał się całkowicie inny niż się spodziewałam i przy tym zostałam pozytywnie zaskoczona. Nie do końca jestem w stanie określić, na czym polega ta inność. Na pewno w sposób ciekawy jest przedstawiony proces zmian, których prowokatorem jest Cedryk. 

Tematycznie powieść jest o... O tym jak być dobrym człowiekiem. To właśnie dobro daje ludziom szczęście i pozwala całkowicie inaczej spojrzeć na świat. Zarazem przedstawiony jest obraz człowieka, którego nadmiar pieniędzy i zbyt wielka dumna doprowadzają do pewnego rodzaju upadku i skrajnej samotności. Cała ta wizja trąci naiwnością i nierealistycznością, ale ujmuje i daje nadzieję na lepsze jutro. 

"Mały Lord" to opowieść urocza, niosąca ze sobą wiele wartościowych treści, które niekiedy zostają zapomniane we współczesnym świecie. Mimo to nawet po tylu latach od napisania zachowuje uniwersalność. Cieszę się, że wreszcie się z nią zapoznałam. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję bardzo Wydawnictwu MG 

niedziela, 20 marca 2022

Widmo nad Innsmouth – Giny Valris

 

Tytuł: Widmo nad Innsmouth

Autor: Giny Valris

Przekład: Małgorzata Kafel

Cykl: Choose Cthulhu 

Tom: III

Kategoria: Gra paragrafowa, horror

Wydawnictwo: Black Monk

Ocena: 7/10






Jak bardzo potężna jest Wasza wyobraźnia? Jak wiele za jej pomocą jesteście w stanie stworzyć? Czy umiecie sprawić, że rzeczy niemożliwe, światy nieistniejące stają się rzeczywistością? Czy umiecie pobudzić swoje własne emocje? Sprawić, że przed Wami rozciągnie się widok przekraczający wszelkie pojęcie? Czy dźwięki, zapachy i kolory potrafią przejąć nad Wami kontrolę? Mogę takie pytania zadawać w nieskończoność, dążąc do celu tylko mi znanego, więc zakończę banalnym pytaniem – jesteście gotowi na przygodę pełną grozy? 

Przed Tobą ostatni etap podróży, która miała przynieść odpoczynek po wielu latach szkoły. Teraz masz ją już za sobą i musisz wrócić tylko do domu – do Arkham. Wydawałoby się to zadaniem prostym, ale Twój nadwyrężony podróżą budżet ogranicza środki pojazdu. Pociąg czy o wiele tańszy autobus, który przejeżdża przez dziwną miejscowość, miejscowość, o której krążą coraz to mroczniejsze opowieści – Innsmouth? Którą  opcję wybierasz?

Jak sami widzicie, znajduję się w etapie życie czytelniczego, gdzie odkrywam jeszcze niedawno w ogóle mi nieznany gatunek – grę paragrafową. Nadal czuję niesamowitą fascynację tą formą i jej możliwościami. Zachwyt nad możliwością dokonywania własnych wyborów w opowieści pchnie mnie do przodu – do poznawania coraz to nowszych historii. Tym razem padło na trzeci tom "Choose Cthulhu", czyli na "Widmo nad Innsmouth". Jak moje wrażenia?

Pod względem fabularnym pomysł niezmiernie przypadł mi do gustu. Ogólnie rzadko mam styczność z opowieściami grozy czy horrorami, dlatego wielu rozwiązań nie znam jeszcze. Nie wiem, na ile ta historia jest oryginalna, ale mnie dała wiele radości i pozwoliła poczuć wiele intensywnych emocji. Myślę, że dla fanów twórczości Lovecrafta to na pewno niesamowita uczta, ponieważ książka jest inspirowana właśnie pomysłami Lovecrafta. Daje niesamowite pole popisu dla wyobraźni i sprawia, że nasza rzeczywistość nagle nabiera całkowicie innych barw, by przedstawić nam opowieść zawartą w książce. 

"Widmo nad Innsmouth" wyróżnia się opisowym stylem, choć jest to optymalne, w żaden sposób nieprzesadne. Opisy dominują na tyle, by przedstawić czytelnikowi zarys fabuły i pozwolić mu poczuć adekwatne do wydarzeń emocje. Niezmiernie łatwo poczuć się głównym bohaterem. To coś więcej niż tylko utożsamienie się z nim. To obserwacja świata jego oczami, a w tym świecie dominuje niepewność, napięcie i niepokonany strach. Jako czytelnicy stajemy przed wieloma wyborami, których konsekwencje poczujemy na własnej skórze, a najczęściej są to konsekwencje niemożliwe do przewidzenia. Cały czas stawiałam sobie pytanie, co tym razem mnie czeka i jak sobie z tym poradzę. 

Przyznam się, że sama historia mroziła mi krew w żyłach i naprawdę przyprawiła nieraz i nie dwa o gęsią skórkę. Dawno nie czytałam żadnej powieści, która wywołałaby we mnie podobne odczucia i z taką pasją pchnęła do przodu – raz by dowiedzieć się, co będzie dalej, innym razem by uciekać przed tym, co za mną. W moim przypadku dominuje ciekawość, ile z tego jest oryginalnym pomysłem autora książki, a ile inspiracją pochodzącą z powieści Lovecrafta. Czuję się coraz bardziej przekonana, by zapoznać się z jego dziełami. 

Żałuję tylko, że książka ma tak krótkie linie fabularne. Oczywiście jak każda gra paragrafowa jest ich kilka, co pozwala na wielokrotną rozrywkę, ale zawsze ten pierwszy raz jest najważniejszy, a akurat w moim przypadku ta ścieżka fabularna okazała się pod względem ilości niewystarczająca. 

Warto też wspomnieć o samym wydaniu gry paragrafowej, która jest ucztą dla moich czytelniczych oczu. Książka jest stylizowana na bardzo starą, co wygląda cudownie w odniesieniu do historii, która jest w niej zawarta. To właśnie na tej pozornej starości jest widoczne jej piękno. Same strony robią niesamowite wrażenie skupieniem na szczegółach i cudownymi ilustracjami. 

"Widmo nad Innsmouth" pozwoliło mi spędzić czas pełen rozrywki, ale też emocji sprawiających, że przeniosłam się do innej rzeczywistości i stałam się jej głównym bohaterem – bohaterem, który musi podjąć wiele trudnych decyzji i pokonać obezwładniający strach i pragnienie ucieczki. Każdy, kto lubi co jakiś czas odczuć takie emocje, powinien zapoznać się z tą historią. 

 Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

czwartek, 17 marca 2022

Wrogie terytorium – A.C. Cobble

 

Tytuł: Wrogie terytorium 

Autor: A.C. Cobble 

Przekład: Dominika Rapeczko 

Cykl: Beniamin Ashwood

Tom: III

Kategoria: Fantasy

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Liczba stron: 535

Ocena: 6/10





Niektóre wybory niosą za sobą nieprzewidziane konsekwencje. Układ różnych sytuacji sprawia, że rzeczywistość przybiera odmienny wygląd niż myśleliśmy, by następnie tworzyć nowe sytuacje, które wymagają kolejnych i kolejnych decyzji. Tworzy się cała sieć decyzyjna, nad którą nie do końca można mieć kontrolę. Ostatecznie plany trzeba modyfikować i akceptować rzeczywistość taką, jaką jest. Tylko jeden wybór pozostaje niezmienny – będziemy się kierować swoją moralnością, czy złamiemy własne zasady dla przyjemności i uniknięcia strachu?

Ben i Amelia ponownie są w drodze i ponownie uciekają samotnie przed wielkim niebezpieczeństwem w postaci Sanktuarium i mrocznej czarodziejki. Nie wiedzą, czy ich przyjaciele żyją i co czeka ich w przyszłości. Wiedzą tylko, że mają wyznaczony cel i muszą do niego dążyć, nie dając się przy tym złapać Sanktuarium, Koalicji i najlepiej nie dać się jeszcze zabić demonom. Trochę dużo tego jak na dwie osoby. Lecz i Beniamin, i Amelia są silni, wytrzymali i przede wszystkim zdesperowani. Czy osiągną swój cel?  Czy wreszcie ich podróż się zakończy? I jakie przeszkody na nich jeszcze czekają?

Przyznam się, że bardzo przywiązałam się do cyklu o "Beniaminie Ashwoodzie". Wielokrotnie dostrzegałam w nim wiele wad, ale też miałam poczucie, że zalety na tyle dominują nad wadami, że to nie ma znaczenia. Są to zalety, które ukazują wartościowe treści i pozwalają odnaleźć nić porozumienia z bohaterami. Dlatego z taką niecierpliwością czekałam na trzeci tom, czyli "Wrogie terytorium". Jak wypadło na tle wcześniejszych części? Stanowczo najbladziej, ale o tym za chwilę. 

Dość dużo czasu potrzebowałam, żeby zaakceptować styl pisarski autora. Doceniałam jego pozytywy, ale osobiście potrzebowałam chwili, by poczuć, że jest on mi znany i daje poczucie ciepła i sympatii. W tym tomie stanowczo to nastąpiła, a ja poczułam, że powracam do dobrego przyjaciela, który ponownie zabierze mnie w niezapomnianą, czytelniczą podroż. Powieść czyta się niesamowicie przyjemnie i przy tym bardzo szybko. Łatwy w odbiorze, ale przy tym odpowiednio opisowy język pisarza, nie pozwala na niepotrzebną utratę skupienia. 

We "Wrogim terytorium" ponownie dominuje motyw drogi i ucieczki. Sam wątek bardzo doceniam za możliwości, jakie ze sobą niesie. Daje olbrzymie pole popisu fabularnie, ale wplata też wiele aspektów, które skłaniają do refleksji i ogólnie przemyślenia całej historii. Niemniej trzy tomy, gdzie przez większość czasu bohaterowie podróżują, to dla mnie stanowczo za dużo. Stało się to już nużące i momentami nawet intensywnie męczące. Chciałabym ujrzeć większą gamę umiejętności pisarza. Na tę chwilę wiem, że potrafi ciekawie i różnorodnie kreować różnego rodzaju drogi. A co ze stałością? Co z możliwościami jednego miejsca? Wydawałoby się to banalne, ale według mnie i do wykreowania takiej sytuacji potrzeba odpowiednich umiejętności. Czym dłużej bohaterowie wędrują, tym coraz bardziej nasuwa się pytanie, czy Cobble posiada właśnie takie zdolności. Tym bardziej że od pierwszego tomu mam poczucie, że to dopiero wstęp do czegoś większego. Właśnie przeczytałam połowę całego cyklu i to poczucie nadal mi towarzyszy. Pragnęłabym więcej konkretów. 

Natomiast doceniam kreacje uniwersum. Mam wrażenie, że w tej chwili już dobrze znam je pod względem terytorium – tutaj pozytywny aspekt wiecznych wędrówek. Ale wydaje mi się, że rozumiem je też w kategoriach różnorodnych zasad, podstaw i wydarzeń. Cały świat wyróżnia się mocnymi i logicznymi fundamentami. Między innymi właśnie one odpowiadają za moje dobre samopoczucie podczas zapoznawania się z tą historią. 

W tym tomie jako czytelnicy poznajemy nowych bohaterów. Na razie ich kreacja osobowościowa nie jest zbyt wyraźna, lecz liczę, że w kolejnych tomach będziemy mogli już lepiej ich poznać. Tym bardziej że nadal nie pojawiły się niektóre postacie z pierwszego tomu. Tak samo jak przy drugim tomie paradoksalnie bardzo mnie to cieszy, bo jest symbolem naturalności i przestrzegania zasad losu. Co do samego Benka to mam jak najbardziej pozytywne odczucia. Zarzucałam mu niepotrzebne idealizowanie i mam wrażenie, że we "Wrogim terytorium" zaczyna powoli irytować, czyli staje się ludzki. Nie ma już wyłącznie samych zalet albo wad, które sprawnie były przekształcane w zalety. I trzeba wspomnieć, że pojawia się wyraźniejszy wątek romantyczny. Z jednej strony był na niego już czas, więc dobrze, że się pojawił, ale z drugiej nie satysfakcjonuje mnie. Oczekiwałabym po nim lepszego dopracowanie i intensywniejszych emocji pod względem i intymności, i namiętności. 

Całą serię cenię za zgrabne ukazywanie mechanizmów manipulacji i polityki. Autor uwzględnia w swojej historii postacie, które mało wiedzą o polityce i kierują się wiedzą lokalną i wiedzą konieczną do przetrwania, uwzględnia również postacie, które zajmują się tylko polityką i władzą. I oczywiście są też osoby pomiędzy, czyli Cobble przedstawia całą gamę różnych perspektyw na świat i w jaki sposób można nimi manipulować i wykorzystywać wiedzę, pieniądze i potęgę. A to wszystko w atmosferze niezwykłej determinacji Beniamina i Amelii, którzy mają wyznaczony cel i są mu wierni. To obraz wiary, że podziały nie są ważne, a najważniejsze jest dążenie do wspólnego dobra. 

"Wrogie terytorium" częściowo rozczarowało mnie. Wypadło na tle wszystkich czytanych przeze mnie tomów na pewno najgorzej, choć przyznam, że tutaj wchodzi w to kwestia naprawdę wielkich oczekiwań z mojej strony, które w tej chwili mogą zaniżać ocenę. Niemniej mimo przedstawionych wad, cieszę się, że przeczytałam trzeci tom "Beniamina Ashwooda", bo spędziłam z nim naprawdę przyjemny czas i przy tym owocny w wartościowe przemyślenia. Nie mogę się już doczekać kolejnego tomu. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję bardzo Fabryce Słów

niedziela, 13 marca 2022

Zagubiona Księżniczka – Connie Glynn

 

Tytuł: Zagubiona Księżniczka

Autor: Connie Glynn

Przekład: Anna Kłosiewicz

Cykl: Kroniki Rosewood

Tom: III

Kategoria: Literatura młodzieżowa

Wydawnictwo: Insignis

Liczba stron: 352

Ocena: 2/10





Każdemu z nas zdarza się popełniać jakiś błąd i przez to zawieść kogoś bliskiego. Czasami to jakaś mała rzecz, którą można naprawić lub która po prostu została wybaczona. Lecz czasami może być to już o wiele poważniejsza sprawa, o której nie tak łatwo zapomnieć. Niekiedy nawet nie jest to możliwe, choć czasami czas i starania mogą zabliźnić niektóre rany. Jednak bez wątpienia to długa i ciężka droga, gdzie niekoniecznie można spodziewać się dobrego zakończenia. 

Lottie i Ellie czuję się zmęczone ostatnim rokiem w Rosewood. Ich traumatyczne przeżycia nie pozwalają im normalnie żyć, a widmo Lewiatana sprawia, że noce pozostają nieprzespane. Na domiar złego Jamie nie chce z nimi rozmawiać, z każdym dniem wydaje się coraz bardziej nieobecny w ich życiu. Wypełnia wyłącznie swoje obowiązki, ale relacja między tą trójką wisi na włosku. Dziewczyny nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Na szczęście, nieszczęście okazuje się, że Lottie nie zaliczyła rocznych egzaminów. Rozwiązaniem tego problemu jest wakacyjna wymiana ze szkołą w Japonii. Dziewczyna uważa, że to ich szansa na odpoczynek, naprawienie relacji i swoich własnych błędów. Czy im się to uda? Czy może to tak naprawdę wyłącznie ucieczka od problemów? I czy przede wszystkim będą tam bezpieczni? 

Nie będę udawać – czytam tę serię wyłącznie dla okładek. Są tak piękne, słodkie i cukierkowe, że mimo niekoniecznie mojej tematyki musiałam się zapoznać z cyklem, choć to może zbyt duże słowa, gdyż przeczytałam tylko tom drugi i teraz miałam... nieprzyjemność przeczytać tom trzeci, czyli właśnie "Zagubioną Księżniczkę". Po poprzedniej części spodziewałam się, że powieść nie zachwyci mnie i na pewno nie będzie tym, czego początkowo oczekiwałam. Natomiast nie spodziewałam się, że może być jeszcze gorzej i to jeszcze gorzej mimo minimalnych oczekiwań... Wiem, że dużo czytelników ceni "Kroniki Rosewood", ale ja widzę w nich prawie same wady – poza genialnymi okładkami. 

Styl... Mam wrażenie, że już tutaj przesadnie zaczynam narzekać, ponieważ jest całkiem przyjemny, bardzo łatwy w odbiorze i całą powieść niesamowicie szybko się czyta. Czasami można w języku wyczuć pewien nienaturalny infantylizm. Co mi nie odpowiada? Brak jakichkolwiek cech charakterystycznych dla pisarki. Dla mnie to po prostu kolejna osoba, która umie pisać, ale niekoniecznie wyróżnić się czymś unikatowym. Zdaję sobie sprawę, że to książka z dziedziny literatury młodzieżowej, ale przecież w żaden sposób to nie oznacza, że musi być banalnie i schematycznie. 

Co do fabuły to jest jeszcze gorzej – nudno i monotonnie. Jakbym miała wymienić teraz wydarzenia z tej historii czy napisać streszczenie, to byłabym w stanie zrobić to całkiem sprawnie, lecz żadne z tych zdarzeń czy mniemanych zwrotów akcji nie wywołało we mnie głębszych emocji. Wydaje mi się, że zakończenie tego tomu miało być swojego rodzaju przełomem, ponieważ czytelnicy wreszcie mogą dowiedzieć się ważnych faktów dotyczących wszystkich tomów. To powinno robić wrażenie i zachęcać do czytania kolejnych części, tylko że większość odpowiedzi poznałam o wiele wcześniej, ponieważ były one podane na tacy. Zamiast dyskretnych wskazówek, które co wnikliwszym czytelnikom pozwoliłyby dojść do rozwiązania, a tym trochę mnie dałyby szansę zaobserwować logiczne powiązania, to tu wszystko było przesadnie wyolbrzymione. A to wszystko w atmosferze przedramatyzowania... Troszkę teraz ja wyolbrzymiam, ale towarzyszyło mi przez większość czasu poczucie, że małe, nieistotne sprawy nabierają wielkich rozmiarów, a te naprawdę istotne nikną gdzieś pomiędzy... Właśnie, pomiędzy czym?

Teraz przejdźmy do zalet? Nie, choć na pewno nie jest tragicznie w przypadku kreacji bohaterów. Osobowości postaci wydają się poharatane. Wygląda to tak, jakby pisarka wiedziała, że bohaterowie powinni mieć głębokie wnętrze i wiele różnorodnych cech, ale nie do końca jej to wychodziło. Ewidentnie się starała to uchwycić i przy okazji stworzyć też ciekawe relacje między nimi, ale było to mocno nierównomierne i ogólny efekt ginął. Choć może to wynika z faktu, że nie lubię ani Lottie, ani Ellie. Lottie wydaje mi się przeidealizowana, same zalety, a jak już pojawiają się wady to i tak okazują się szlachetne – jakkolwiek nietypowo to brzmi. Dominuje w niej zbytnia słodycz. Natomiast w przypadku Ellie widzę potencjał, tylko brakuje mu logiki. Pisarka pobieżnie wytłumaczyła cel jej działań i przyczyny. 

"Zaginiona Księżniczka" niestety też nie zachwyca sferą tematyczną. Zawsze staram się z każdej książki, nawet tej, która bardzo nie przypadła mi do gustu lub ewidentnie jest źle napisana, wyciągnąć coś wartościowego, coś dla samej siebie. W tym przypadku miałam problem, choć akurat nie chodzi o brak wartościowych treści, gdyż one są, ale również jest ich wiele, a pobieżnie. Można przemycić treści o prawdziwej i lojalnej przyjaźni, o dojrzewaniu i pierwszych w teorii niewinnych miłościach. Ale czy to nie kolejny schemat? Bardziej do gustu przypada mi spojrzenie, które starałam się ukazać we wstępie. Czasami się popełnia błędy i niekiedy nie da się ich naprawić. To smutna rzeczywistość, ale w powieści można też zaobserwować, że można na siebie brać błędy kogoś innego lub po prostu wydarzenia wynikające z samego losu, a poczucie winy może przejąć nad człowiekiem kontrolę. 

Myślę, że ta recenzja jest już moim pożegnaniem z "Kronikami Rosewood". Mimo mojego dość dziecinnego zamiłowania do tych okładek nie planuję powracać do pierwszego tomu, ani zapoznać się z niedawno wydanym czwartym. W "Zagubionej Księżniczce" brakuje akcji i dobrze osadzonych w fabule tajemnic. Nie odnalazłam też żadnych sympatii wśród bohaterów... Niestety czuję się niesamowicie rozczarowana. 

Egzemplarz recenzencki Sztukater.pl 

środa, 9 marca 2022

Samotnie przeciwko mrozowi. Samotna przygoda w kanadyjskiej dziczy – Gavin Iglis, Glen Rahman

 

Tytuł: Samotnie przeciwko mrozowi. Samotna przygoda w kanadyjskiej dziczy

Autor: Glenn Rahman, Gavin Inglis

Przekład: Anna Maria Mazur, Jakub Radzimiński

Cykl: Samotnie przeciwko 

Seria: Zew Cthulhu 7. edycja

Kategoria: Fantastyka, gra paragrafowa

Wydawnictwo: Black Monk

Liczba stron: 110

Ocena: 6/10




Ile razy zdarzyło Wam się marzyć o jakieś niezwykłej przygodzie? U mnie to przez większość dzieciństwa i wcale niemniejszą część dorosłości standardowe wyobrażenie. Zawsze pragnęłam, żeby wydarzyło się coś emocjonującego, coś, co mnie sprawdzi i... Pozwoli ożywić świat fantastyki. Ten ostatni aspekt wydaje się być niemożliwy do wykonania. W końcu jak dwa pierwsze mają szansę kiedyś się wydarzyć albo są czynnikiem indywidualnego postrzegania, to magia pozostanie poza naszym zasięgiem. Ale czy na pewno? Czy w ogóle magia musi być wyznacznikiem przygody? Powiedziałabym, że w moim przypadku tak, ale jak się okazało niekoniecznie. 

Niedawno miałam przyjemność zapoznać się z moją pierwszą grą paragrafową – "Widmo nad Arkham". Wcześniej w ogóle nie słyszałam o tej formie książki i gry, więc to była dla mnie całkowita nowość i nie wiedziała, czego się spodziewać. Okazało się, że to była wspaniała przygoda, bardzo oddziływująca na wyobraźnię i pozwalająca przenieść się do innego świata. Dlatego z taką chęcią sięgnęłam po kolejną książę z tego gatunku – "Samotnie przeciwko mrozowi". Czy zrobiła na mnie również piorunujące wrażenie? Niestety nie, choć czytanie i granie okazało się dobrze spędzonym czasem. 

Bardzo doceniam koncepcję gier paragrafowych. Pozwalają na indywidualną rozrywkę, dając możliwości typowe dla gier, ale też w dużej mierze spełniając oczekiwania zapalonych czytelników. To połączenie wydaje się czymś niesamowitym i otwierającym nowe możliwości. Bez wątpienia dla mnie to poszerzenie moich własnych horyzontów. W przypadku "Samotnie przeciwko mrozowi" moje odczucia były podobne jak w przypadku "Widma nad Arkham", choć tutaj zostałam zaskoczona jeszcze bardziej rozbudowaną formę w aspektach gry. To nie były tylko paragrafy i decyzje, ale też rzuty kostkami, przeprowadzanie testów, liczenie obrażeń, poczytalności, czy mocy. 

I w przypadku właśnie tej części odnoszącej się do gry pojawił się problem. Zasady gry... Przyznaję, że nie jestem osobą, która siada i z zapartym tchem czyta instrukcje. Zazwyczaj tylko zerkam. To na początku okazało się dla mnie zgubne, więc powróciłam i porządnie zapoznałam się z zasadami. Tylko że nadal wielu aspektów nie rozumiałam. Zdaję sobie sprawę, że pewnie to wynika z mojego braku doświadczenia, lecz uważam, że instrukcja powinna być o wiele bardziej dostosowana dla laików. Przez brak zrozumienia pojawiła się na wstępie duża doza frustracji. 

Co do aspektów fabularnych to poczułam się rozczarowana, ponieważ spodziewałam się czegoś o wiele bardziej ekscytującego. Oczywiście nie przeszłam wszystkich możliwych ścieżek, więc być może któraś bardziej przypadłaby mi do gustu, lecz te które poznałam, nie dawały mi takiej satysfakcji, jak oczekiwałam. Tym bardziej że sam styl autorów wydawał się dość sztywny, choć tutaj w grę wchodzi dużo nierównomierność. Były momenty, gdy byłam całkowicie zachwycona przedstawionym światem. Moja wyobraźnia była pobudzona, a ja sama odnajdywałam się w świecie tak bardzo mi nieznanym i tak bardzo odmiennym od obecnej rzeczywistości. Niemniej były też fragmenty, które wydawały mi się niepotrzebnie monotonne. Choć biorę pod uwagę, że jest to kwestia niektórych paragrafów. Pojawiały się całe sekwencje kroków, które składały się tylko z kilku zdań, co mnie po prostu wybijało z fabuły. 

Mam wrażenie, że wymieniam same wady, lecz to tak nie wygląda. To po prostu naczynie połączone, więc jedno wymusza na drugim dopasowanie, co jest też widoczne w bohaterach. Nie poczułam więzi ze swoją postacią i wypróbowałam i wcielenie męskie, i wcielenie żeńskie. Brak więzi na pewno działał na niekorzyść całości i mocno mi doskwierał. 

Należy też zwrócić uwagę na przepiękne wydanie książki. Zachwyca ona niezwykłym dopracowaniem szczegółów, pięknymi ilustracjami dającymi możliwość wgłębienia się w większej mierze w historię. W dodatku całość komponuje się z rozbudowanymi kartami postaci, gdzie można zapisywać różne dokonania oraz wykorzystywać informacje tam zawarte, a to wszystko we współpracy z cudownymi i dla mnie nietypowymi kostkami. Razem tworzy to grę robiącą olbrzymie wrażenie. 

"Samotnie przeciwko mrozowi" na pewno mnie rozczarowało, ale też nie oznacza to w żaden sposób, że to zła książka. Okazało się, że fabularnie nie jest dopasowana do moich zainteresowań, a ograniczenia moich umiejętności rzuciły cień na całość. Niemniej jestem przekonana, że osoby bardziej zaangażowane w gry paragrafowe czy ogólnie gry, na pewno docenią o wiele bardziej kunszt książki. 

Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

niedziela, 6 marca 2022

Wiersze – Jacek Dalkiewicz

 

Tytuł: Wiersze

Autor: Jacek Dalkiewicz

Kategoria: Poezja

Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza

Liczba stron: 52

Ocena: 3/10








Codzienność... Chyba najnudniejsze i zarazem najbezpieczniejsze pojęcie, jakie można usłyszeć. Codzienność u wielu osób jest ściśle określona, dzień w dzień wygląda bardzo podobnie, a nawet spontaniczne sytuacje nie odejmują jej tego zaszczytnego miana. Codzienność daje nam poczucie, że wiemy, co może zdarzyć się w bliskiej przyszłości. Codzienność niesie ze sobą również znudzenie i sprawia, że niektórzy pewnego dnia po prostu załamują ją i zaczynają żyć według innych, być może bardziej szalonych albo po prostu odmiennych zasad, tworząc nową... codzienność. Mam ochotę na nią narzekać, ale niepodważalnym faktem jest, że to ona dominuje w naszym życiu i to ona nas prowadzi. 

Te wszystkie przemyślenia pojawiły się w kontekście przeczytanego ostatnio przeze mnie tomiku wierszy o tytule niespodziewanym, nieprzewidywalnym i pełnym szoku. Jakim? "Wiersze". Nie mogłam powstrzymać się przez szczyptą ironii w tym miejscu. Musicie mi to wybaczyć. Niestety już na wstępie przyznam, że moja przygoda z twórczością Jacka Dalkiewicza okazała się mocno nieudana. Czemu? 

Zacznę tradycyjnie od stylu wierszy. Wyróżniają się natrętną rytmiką. Wielokrotnie wygłaszałam już mowy na temat rymów i ustalonej harmonii. Mogę szanować umiejętność tworzenia rymów lub odpowiedniego doboru środków stylistycznych pozwalających właśnie na rytmiczność, lecz nie umiem docenić efektu końcowego. Poza pewnymi wyjątkami wyznaję prostą zasadę: czym mniej rymów i im podobnych zabiegów, tym lepiej. Dlatego już tutaj pojawiło się moje niezadowolenia i zniechęcenie do "Wierszy". Tym bardziej że to właśnie rymy wiodą prym, co według mnie nie jest godne żadnej uwagi. Oczekiwałabym o wiele bardziej wyrafinowanych zabiegów stylistycznych lub odpowiednio dobranych słów, które pozwoliłyby mi zrozumieć wybraną prostotę. Tymczasem czytając po kolei wiersze Jacka Dalkiewicza, miałam wrażenie, że nie było potrzeby pisać tego tomiku poezji. O wiele lepszym wyborem byłoby przedstawienie ich znajomym jako symbol zaufania i sympatii. Choć tak naprawdę najlepszą wizją byłoby po prostu opowiedzenie odczuć pisarza na jakimś grillu lub luźnym spotkaniu towarzyskim. I tutaj proszę nie odbierzcie moich słów opacznie, ponieważ treści zawarte w wierszach są wielokrotnie w moim mniemaniu wartościowe i w żaden sposób nie ma to być antykomplement, tylko po prostu zwykła myśl, że o wiele chętniej usłyszałabym to z ust poety, a nie z jego wierszy. 

Głównym wątkiem poezji autora jest szeroko rozumiana codzienność. Wybór tej tematyki wywołuje we mnie pewną ambiwalencję. Bo z wcześniej wspomnianych powodów, jak najbardziej szanuję ten motyw i uważam, że trzeba o nim pamiętać i go doceniać, ale zarazem nie poczułam, by w moim umyśle pojawiły się jakieś konkretne, głębsze refleksje. Chciałabym poczuć coś intensywnego, może jakieś burzliwe emocje. Większą uwagę przykuła piłka nożna. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Poeta poświęca część wierszy lokalnej piłce nożnej. Wywołuje to we mnie pozytywne odczucia i życzliwy śmiech. Nigdy nie spotkałam się, by w wierszach został poruszony właśnie taki temat. Z jednej strony piłka nożna to tak przyziemna rzecz, z drugiej porusza cały świat, więc uważam, że to fantastyczny pomysł. W momencie gdy to piszę, jest po meczu Polska - Hiszpania. Przypomnijcie sobie, co wtedy czuliście. Teraz ma to naprawdę duży sens, prawda? A idę o zakład, że nieraz i nie dwa w swoim życiu siedzieliście na jakiś podmiejskim czy szkolnym stadionie, kibicując swoim kolegom, dzieciom albo po prostu doskonale się bawiąc na samym meczu. Kto wie, może sami macie talent i gracie czy to amatorsko czy w jakieś zawodowej drużynie. 

W "Wierszach" jest też oczywiście miejsce dla najpopularniejszego tematu od wieków, czyli dla miłości. To standard, ale niezmiernie nam potrzebny. Osobiście nie odnalazłam się w tych wątkach, ale doceniam, że się pojawiły. I chciałabym rzec kilka słów na temat wiersza, który zrobił na mnie duże wrażenie – na temat "Wstępu". Początkowo też wydawał mi się jednym z przeciętnych wierszy, wręcz rymowanek, lecz po przemyśleniu zdałam sobie sprawę, że czuję się mocno poruszona i znalazłam ten jeden wiersz, który nadał tomikowi nowego znaczenia. 

"Wiersze" Jacka Dalkiewicza nie okazały się dziełem wybitnym, niestety debatowałabym nad ich przeciętnością. Jednak dla tych paru słów o piłce nożnej i samego doświadczenia, warto było zapoznać się z nim i nie żałować własnego wyboru. 

Egzemplarz recenzencki Sztukater.pl 

czwartek, 3 marca 2022

Podwójne mosty Wenisany – Linor Goralik

 

Tytuł: Podwójne mosty Wenisany

Autor: Linor Goralik

Przekład: Agnieszka Swoińska

Cykl: Wenisana

Tom: II

Kategoria: Literatura dla dzieci

Wydawnictwo: Dwukropek

Liczba stron: 224

Ocena: 5/10





Dzieciom nie mówimy wszystkiego. Czasami wynika to z tego, że po prostu nie wierzymy, że zrozumieją. Innym razem chcemy je chronić przed okrutną prawdą. A jeszcze innym razem obawiamy się, że powtórzą nasze słowa niepowołanym osobom. Na pewno powody mogą być jeszcze inne, jednak konkluzją jest, że dzieciom mówi się naprawdę mało. Niektóre prawdy chcemy zachować dla siebie, bo wiemy, że te małe istotki mimo różnych przewinień jeszcze są czyste, jeszcze nie rozumieją, jak świat potrafi być brutalny, niesprawiedliwy i okrutny. Czy na pewno nie rozumieją? Czy życie nie niesie niekiedy przyśpieszonych nauk? 

Agata została wykluczona ze społeczeństwa. Objawia się to milczeniem innych osób, pomijaniem jej, dawaniem najgorszych prac i wyzywaniem. W końcu jest dziewczynką, która zaczęła wojnę... Trudno z takim przydomkiem znaleźć sobie przyjaciół, a co najgorsze trudno utrzymać nawet tych wcześniejszych, tych pozornie prawdziwych. Dziewczynka musi zmierzyć się z pogardą, ale też wszechogarniającą jej świat wojną, która niesie ze sobą wiele śmierci i wiele rannych oraz strach, że parter, na którym jeszcze niedawno mieszkała, zostanie zatopiony. Razem z innym dziećmi przeniosła się na pierwsze piętro, gdzie pomaga u mnichów w szpitalu, ale życie i tam nie jest usłane różami. Jak poradzi sobie ta dzielna dziewczynka? Co jej przyniesie przyszłość? 

Po pierwszym, niestety nieudanym, spotkaniu z twórczością Linor Goralik postanowiłam dać jeszcze szansę "Wenisanie". W końcu wiadomo, że czasami pierwsze tomy nie wychodzą, a autorzy potrafią zachwycić umiejętnością wychwytywanie błędów oraz nauce poprzez konstruktywną krytykę. Czemu i w tym przypadku nie miałoby tak być? I pewnym sensie było, bo drugi tom spodobał mi się istotnie bardziej niż pierwszy, niemniej nadal czuję się rozczarowana całą historią. Dlaczego?

Chyba największym i według mnie niewybaczalnym mankamentem jest styl pisarki. Jest niesamowicie chaotyczny i niedopracowany. Mimo że to powieść przeznaczona dla dzieci wielokrotnie gubiłam się w fabule. Miałam wrażenie, że wiele wątków urywa się, by już nigdy nie wrócić, za to niekiedy pojawiają się inne wątki, których pochodzenia w ogóle nie umiem określić. Już to dyskredytuje dla mnie tę powieść, ale potrafię przedstawić jeszcze więcej wad powiązanych ze stylistyką. Przede wszystkim słownictwo – znalazło się w tej historii tak wiele słów, których nie znam, tak wiele niepotrzebnych neologizmów, że było to dla mnie przytłaczające. I w tym miejscu przyjmuję, że ta wada być może pochodzi od tłumacza, który zdecydował się na taką formę. W oryginale może jest to bardziej zrozumiałe. Lecz podsumowując ten aspekt, nie wyobrażam sobie, by dziecko mogło bezproblematycznie zrozumieć opowieść. 

Natomiast co do fabuły mam bardzo ambiwalentne odczucia, więc może po prostu zacznę od wad. Fabuła jest dla przerażająca. Jest w niej wiele elementów mrożących krew w żyłach, a jestem osobą dorosła, która na co dzień czyta książki fantasy, więc jestem przyzwyczajona do brutalności, choć może nie chodzi tu dosłownie o brutalność tylko o wydźwięk całości. Poza tym w "Podwójnych mostach Wenisany" nie dzieje się w porównaniu do pierwszego tomu zbyt wiele i stanowczo nie jest to jeszcze zakończenie całego cyklu. Co w takim razie jest zaletą? Opowieść ma sens, sens, który wystarczyłoby rozbudować, miejscami dopracować i przedstawić dorosłym czytelnikom. Myślę, że to właśnie w takiej formie mogłaby znaleźć moje uznanie i wielu innych czytelników. 

Kreacje bohaterów są dla mnie neutralne. W większości opierają się na jakiś pojedynczych dominujących cechach, co może irytować, ale w przypadku młodszych czytelników wydaje mi się wystarczające. Tutaj na pewno widać poprawę w porównaniu do pierwszego tomu, co niezmiernie mnie raduje. Tylko nadal mam problem z samą Agatą. Nie znajduję na to konkretnych dowodów, ale po prostu jej nie lubię, wywołuje we mnie totalną antypatię. 

Ten akapit ciężko mi pisać... Bo "Podwójne mosty Wenisany" to w dużej mierze opowieść o wojnie, a jak wiemy ten temat jest czymś więcej niż przerażającym wspomnieniem społeczności lub świadomością, że wojny gdzieś na świecie są. W tej sytuacji naprawdę ciężko spojrzeć na historię obiektywnie. Tym bardziej odnosząc się do pochodzenia pisarki... W książce znajdują się rozważania na temat różnych perspektyw postrzegania wojny i jej stron. Ukazana jest bezradność, niesprawiedliwość, brutalność i propaganda. A to wszystko w imię bogactwa i władzy. Znamy to skądś. 

"Podwójne mosty Wenisany" to książka, która całościowo nie jest złą książką. Ma w sobie wiele interesujących wartości. Naprawdę żałuję, że nie mogę jej przeczytać w formie bardziej przystosowanej dla starszych czytelników. Tym bardziej że wydaje mi się nieodpowiednia dla dzieci pod wieloma względami, zaczynając od samego stylu pisarskiego, kończąc na tematyce. 

Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl