środa, 27 grudnia 2017

Oświadczyny – Tasmina Perry


Tytuł: Oświadczyny

Autor: Tasmina Perry

Tłumaczenie: Małgorzata Bortnowska

Kategoria: Literatura obyczajowa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

Liczba stron: 432

Ocena: 8/10










Od dziecka uczą nas, jak funkcjonować w świecie. Mówią, co jest dobre, a co złe. Dzięki temu jako ludzie jesteśmy w stanie żyć między sobą w względnym pokoju. Mamy podobne mniemanie o tym, co powinnyśmy robić, a czego nie. Mimo to jest wiele różnic między nami i nasze wychowanie nie zawsze sprawia, że zachowujemy się odpowiednio. Taka jest nasza natura. Jednak dorośli uczą również dzieci, co wypada, a co nie, kto jest kim i jaka jest jego rola w zależności od urodzenia w świecie. To daje harmonię i normy społeczne. Ale czy na pewno jest dobre? Czy nie determinuje to życia młodej osoby, które ma własne pragnienia i chce je spełnić, choć nie ma takiej możliwości przez swoje urodzenie? Czy tak właśnie powinno być? 

Amy jako młoda dziewczyna przeniosła się z Nowego Jorku do Londynu, by rozwijać swój talent i zrobić karierę tancerki. Jej marzenia są olbrzymie, a kobieta jest już od dwóch lat w Anglii, lecz nie postępuje do przodu. Mimo to nie poddaje się – ma wsparcie w swoim ukochanym Danielu, który zarzeka się, że ją kocha i w dodatku jest przystojny oraz bardzo bogaty. O czym więcej może marzyć kobieta? Z takim mężczyzną ostatecznie wszystko będzie dobrze. Aczkolwiek jeden bankiet i spotkanie z rodzicami, którzy wymagają wiele od wybranki swojego syna, może wiele zmienić. W końcu kim jest zwykła tancerka przy wykształconych, bogatych i sławnych osobach? Odpowiedzą oni bardzo dobitnie w bestsellerze Tasminy Perry – "Oświadczynach". 

Gdy zaczynałam czytać tę książkę, to nie wiedziałam o niej nic. Jedynie opis z tyłu okładki nakierował mnie na tematykę. Byłam trochę sceptycznie do niej nastawiona, ponieważ często takie historie są urocze, ale zbyt skrajnie urocze, a ja za takimi nie przepadam. Mimo to coś mnie pociągało w tej książce i teraz już wiem, co to było i przede wszystkim wiem, że warto było dać jej szansę i wejść w świat wyższych sfer i etykiety. Za tymi pozornie banalnymi stwierdzeniami kryje się niesamowita i bardzo wzruszająca opowieść o miłości oraz walce z ograniczeniami. 

Nie oszukujmy się – sam pomysł jest bardzo oklepany, więc raczej nie przyciąga, jeśli nie jest się fanem takich książek. Jednak są to tylko pozory. Czytelnik nie zostanie zaskoczony raczej nagłymi zwrotami akcji i niespodziewanymi wydarzeniami. Jest to tradycyjna fabuła, ale poprowadzona w bardzo dobry i przede wszystkim wciągający sposób, który pozwoli na oddanie się historii całą duszą. Tym bardziej że splatają się tutaj historie dwóch niezwykłych kobiet. Każda z nich przeżywa swoje tragedie w innych czasach. Są one odmienne, ale łączy je wspólna nić i właśnie to tak bardzo mi się podoba i sprawia, że książka jest na swój sposób niezwykła. Pobudza ona naszą wyobraźnię i powoduje, że zaczynamy się zastanawiać nad swoim postępowaniem. 

Styl pisarki jest przyjemny w odbiorze, co pozwala przebrnąć szybko przez "Oświadczyny" i zrozumieć dokładnie całą fabułę. Przy tym nie ma się wrażenia, że jest infantylna i naiwna, a zauważyłam ostatnio, że jest tendencja do tworzenia niedojrzałych historii, gdzie są ujęte istotne problemy. Tak nie powinno być i cieszę się, że w tej powieści nie spotkałam się z tym. W dodatku Tasmina Perry pisze w płynny sposób, co przypadło mi do gustu i z chęcią zapoznam się z innymi jej książkami. 

Jestem pod wrażeniem, że autorka tak spójnie potrafiła połączyć historię Amy i Georgii. Są to dwa różne czasy łączące się w teraźniejszości, więc nie każdy poradziłby sobie z tym wyzwaniem. Tymczasem wszystko jest przejrzyste i zrozumiałe. Urzekła mnie przede wszystkim opowieść Georgii, która była wyjątkowo wzruszająca. To są wydarzenia, o których nie można tak po prostu zapomnieć. Pamięta się je długo i ciągnie się z nich naukę. Był moment, gdy pragnęłam całą tragedię tej kobiety naprawić, lecz to już dawno nie było możliwe. Nie dało się już zrobić prawie nic. I to właśnie mnie tak poruszyło. Baśnie nie zawsze mają dobre zakończeni, o czym Georgia dobrze wie. Jednak życie Amy niestety nudziło mnie i momentami tak bardzo irytowało. Czasami w ogóle nie rozumiałam tej kobiety. 

Ostatecznie całe swoje serce oddałam Georgii, ale tej młodej osiemnastoletniej dziewczynie gotowej na poświęcenia w imię marzeń i rodziny. Jej postawa była zaskakująca oraz pełna podziwu. Czasami może nie do końca moralna, ale wtedy wszystko dało się wytłumaczyć. Zresztą marzenia póki nie robią krzywdy innym zawsze da się wytłumaczyć i młoda Georgia jest najlepszym tego przykładem. Co do Georgii po kilkudziesięciu latach mam trochę inne odczucia. Stała się zgorzkniała. Zaczęła żyć przeszłością, co było okropnie smutne, lecz mimo wszystko zrozumiałe. I jej bujna kariera pokazuje, że jeszcze długie lata walczyła z tragedią swojego życia, zanim ostatecznie ta ją pokonała. Szkoda, że Amy właśnie taka nie była. Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest tak, że jej nie lubię. Moje uczucia są ambiwalentne. Wiem, że z tej postaci dałoby się wyciągnąć o wiele więcej. Tym bardziej że w powieści jest naprawdę wiele dobrze wykreowanych bohaterów, z którymi się utożsamiałam.

Sam wątek romantyczny po prostu mnie urzekł. A zdarza mi się to wyjątkowo rzadko. Był taki delikatny, naturalny i niewymuszony. Dokładnie tak sobie wyobrażam prawdziwą miłość. Jest on romantyczny i pełen uniesień, ale też nieprzesłodzony. Choć też zależy, o których bohaterach mówimy, ale nie będę wam psuć zabawy. Sami przekonacie się, o czym dokładnie mówię. 

Tematyka książki skupia się przede wszystkim na ograniczeniach związanych z urodzeniem i etykietą. Nie jest to zbyt często spotykany problem. Ale czy na pewno? Czasami mam wrażenie, że tylko tak się nam wydaje, bo chcemy żyć w sprawiedliwym i równym świecie. Aczkolwiek sami na pewno czasami zderzyliśmy się ze stereotypami dotyczącymi naszej osoby. Ważne by doceniać samego siebie i nie dać się zniszczyć przez ludzi, uważających się bezpodstawnie za lepszych od nas. 

Oświadczyny okazały się wyjątkowo dobrą obyczajówką z mocnym akcentem romantycznym. Właśnie takim książkom warto poświęcać swój czas, dlatego jestem bardzo zadowolona, że dałam jej szansę i was też do tego zachęcam. 

Za możliwość pokonania swoich ograniczeń oraz poznania niezwykle poruszającej opowieści dziękuję bardzo księgarni Tania Książka

niedziela, 17 grudnia 2017

Człowiek, który widział więcej – Eric-Emmanuel Schmitt


Tytuł: Człowiek, który widział więcej

Autor: Eric-Emmanuel Schmitt

Tłumaczenie: Łukasz Muller

Kategoria: Literatura piękna

Wydawnictwo: Znak

Liczba stron: 368

Ocena: 8/10










W obecnych czasach na świecie dzieje się wiele złego. Może zawsze tak było, jednak teraz strach potrafi sprawić, że nie wyjedziemy gdzieś na wakacje, że nie wyjdziemy bez powodu w środku nocy z domu czy po prostu będziemy nieufni wobec innych. Dlaczego ludzie popełniają przestępstwa? Dlaczego robią złe rzeczy? Kto tak naprawdę za to odpowiada? Każde kolejne pytanie sprawia, że pojawia się jeszcze kolejne. A odpowiedzi tak naprawdę nie ma, mimo że chcemy ją poznać. Właśnie dlatego tłumaczymy sobie, że odpowiadają za to sami ludzie lub Bóg. Jaka jest prawda? 

Augustin pracuje w redakcji, gdzie ma doskonalić swoje umiejętności i w przyszłości zostać sławnym pisarzem. Jednak niekoniecznie właśnie tak jest. Jego staż jest bezpłatny, więc młody mężczyzna musi znaleźć inne środki utrzymania, poza tym szef uważa go za śmiecia, który nic nie jest warty, i nie pozwala mu na większe przedsięwzięcia. Lecz pewnego dnia w życiu Augustina wiele się zmienia. Wybucha bomba, która zabija i rani ludzi. Jedną z ofiar jest właśnie bohater. Od tego momentu Augustin staje się kimś więcej i szuka odpowiedzi na nieodgadnione pytania. To właśnie jemu przypadnie możliwość przeprowadzenia wywiadu z kimś najważniejszym. Czy chłopak poradzi sobie w świecie, gdzie przeszłość ma ogromne znaczenie, a pragnienia odchodzą w zapomnienie? Co osiągnie w swoim życiu? 

Książki Erica-Emmanuela Schmitta odegrały w moim życiu niezwykłą rolę. Oczywiście jak prawie każdy zaczęłam od sławetnego "Oskara i Pani Róży". Ta opowieść zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie i to właśnie ona sprawiła, że zapoznałam się z innymi dziełami tego autora. Na początku każda powieść niezwykle mi się podobała i wywoływała u mnie skrajne uczucia, które pozwalały mi na głębokie refleksje na ważne tematy. Lecz z czasem zdałam sobie sprawę, że coś łączy te wszystkie historie. To odkrycie rozpoczęło falę niepowodzeń w doborze lektur. Każda książka pisarza wydawała mi się prawie identyczna i nie wnosząca już nic nowego. Mimo to postanowiłam dać szansę najnowszej powieści Schmitta – "Człowiekowi, który widział więcej". Słyszałam na temat tej powieści wiele skrajnych opinii, dlatego miałam obawy, kiedy brałam ją do ręki, ale jak się okazało, całkowicie niepotrzebnie, gdyż opowieść okazała się wyjątkowo dobra i przede wszystkim w mocnym stylu Schmitta. 

Napisanie tej recenzji jest dla mnie niezwykle trudne. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała taki chaos w głowie po przeczytaniu książki. Pojawia się u mnie dużo pytań, spostrzeżeń, które galopują i walczą o czas na ich przemyślenie. To wszystko zaczyna się od samego pomysłu, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Pisarz łączy ze sobą wiele niekonwencjonalnych wątków tworzących razem dość chaotyczną całość. Trudno się skupić na czymś konkretnym. To wszystko wzięte razem zaskoczyło mnie i czasami wprost wbiło w fotel. 

Sam styl autora jest bardzo charakterystyczny. Nie musiałabym wiedzieć, kto to napisał, żeby wiedzieć, że ta opowieść wyszła spod pióra Schmitta. Jest on wystarczająco prosty, by książkę czytało się szybko i łatwo, ale zarazem ma w sobie coś kunsztownego, gdyż pojawia się wiele wyrafinowanych przy tym trudnych słów, ale są one idealnie wkomponowane w całość, więc w ogóle mi to nie przeszkadzało. Mogę nawet powiedzieć, że wręcz cieszyło. Lubię się wysilić przy dobrej powieści. 

Fabuła jest po prostu niesamowita. Dzieje się tam tyle rzeczy, na które warto zwrócić uwagę, że podziwiam Schmitta, że był w stanie wykreować coś takiego. Ciągle jest jakiś zwrot w akcji, choć oczywiście nie jest to historia, gdzie znajdziemy pościgi, nie wiadomo jakie przestępstwa itp. Jest to opowieść o religii, marzeniach, rozpaczy i pojęciu dobra oraz zła. Podejrzewam, że są osoby, które byłyby oburzone podejściem Schmitta do pewnych spraw. Wbrew pozorom jest to bardzo kontrowersyjna książka. Momentami potrafi naprawdę zszokować – czasami aż przesadnie. Te wszystkie poruszane wątki dają wiele do myślenia, przy czym niektóre pojęcia okazały się bardzo skomplikowane i wydaje mi się, że nie do końca zrozumiałam ideę przedstawioną przez pisarza. Trochę mnie to martwi, ale teologia nigdy nie była moją mocną stroną. Mimo tych wszystkich zalet niestety zawiodłam się na końcu, ponieważ Schmitt wykorzystał swoje typowe zakończenie, które coraz częściej zniechęca mnie do czytania jego książek. 

Augustina od pierwszych stron bardzo polubiłam. Jest to przesympatyczna postać – pełna pasji i zaangażowania, które zdarzają się w życiu wyjątkowo rzadko. Chłopak wiele przeżył i mimo to dążył do wyznaczonego sobie celu, ale też wiedział, kiedy trzeba się zatrzymać i przemyśleć wiele spraw. Właśnie takich ludzi podziwiam, więc towarzyszenie mu w tej powieści było dla mnie wręcz zaszczytem. Również do gustu przypadł mi Momo, co może zdziwić czytelników, którzy już znają tę historię. Momo popełnia wiele błędów w swoim życiu, ale rozumiem czemu to robi, choć oczywiście nie pochwalam i momentami byłam przerażona jego postępowaniem. Jednak to tylko samotny i zrozpaczony nastolatek, któremu zrobiono wodę z mózgu. W "Człowieku, który widział więcej" pojawia się również sam Schmitt i to mi się bardzo nie podoba. Bez wątpliwości wykreował siebie na ciekawą postać i dzięki temu mógł przekazać swoim fanom swoją opinię na wiele tematów, ale... Uważam, że jest to po prostu próżne i niepotrzebne. 

Tematyka książki jest tak rozbudowana, że sama nie wiem, na czym się najbardziej skupić. Ważną rolę odgrywa religia w najróżniejszym rozumowaniu. Schmitt ukazuje nam, jak ją postrzega i czego oczekuje od niej. Jest to ciekawy wątek i myślę, że każdy odnajdzie w nim coś dla siebie. Poza tym pojawia się również temat top dzisiejszych czasów, czyli terroryzm. Zostaje on ukazany w dwóch stron – tej okrutnej, ale też tej idealistycznej. Mało, kto w obecnych czasach jest w stanie się oderwać od jak najgorszego wizerunku terrorysty. Ja do dzisiaj tego nie potrafię, a Schmitt właśnie to robi i próbuje nas przekonać, że czasami jest całkowicie inaczej niż myślimy. 

Człowiek, który widział więcej okazał się dla mnie jedną z lepszych książek autora, którą czytałam i jestem naprawdę zadowolona z faktu, że jeszcze nie przekreśliłam pisarza. Ta powieść sprawiła, że chcę nadal szukać opowieści Schmitta, które wywrą na mnie tak wielkie wrażenie jak na samym początku. Dlatego zachęcam was do przeczytania tej książki, ale odradzam rozpoczęcie od niej swojej przygody z Ericem- Emmanuelem Schmittem. 

Za możliwość poznania innego spojrzenia na świat dziękuję bardzo księgarni Tania Książka

  

sobota, 9 grudnia 2017

Świąteczne marzenie – Amanda Prowse


Tytuł: Świąteczne marzenie

Autor: Amanda Prowse

Tłumaczenie: Monika Wiśniewska

Kategoria: Literatura obyczajowa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

Liczba stron: 336

Ocena: 5.5/10










Spójrzcie za okno. Mamy już grudzień – miesiąc nadchodzącej zimy i niezwykle klimatycznych świąt Bożego Narodzenia. Niektórzy z was pewnie widzą teraz na dworze padający śnieg, a inni jak ja zwykłą jesienną pogodę, która w ogóle nie ukazuje, że już niedługo nadejdzie ten niezwykły czas. Mi przypominają o tym tylko lampki wiszące na mojej szafce oraz gdy wyjdę na dwór, ozdobiony rynek Torunia. Inaczej pewnie bym nawet w najmniejszym stopniu nie odczuwała, że niedługo usiądę przy stole wigilijnym. Jednak jakiekolwiek są moje odczucia, to nic nie zmieni tego, że jeszcze trochę i święta uderzą w nas z całą swoją potęgą. Podejrzewam, że większość z was ma z nimi związane niezwykłe wspomnienia, które skwapliwie pielęgnuje. Te wspomnienia to jedna z najlepszych części całego tego rytuału. Ale nie wszyscy dobrze wspominają ten magiczny okres. Dla nich wiąże się to z bólem i cierpieniem, pragnieniem miłości, której nigdy nie otrzymali oraz olbrzymią samotnością. Czy takie osoby mają szansę na przeżycie Bożego Narodzenia z bliskimi tak, jakby tak było zawsze? 

Minęły cztery lata, odkąd Meg zawitała w cukierni słynnych kuzynek – Pru i Milly. Od tego czasu tak wiele się zmieniło. Kobieta znalazła prawdziwy dom, gdzie w bezpieczeństwie może wychowywać swojego małego synka. Teraz już wie, że cokolwiek się stanie będzie miała wsparcie w postaci swojej nowej rodziny. Ta myśl sprawia, że Meg czuje się szczęśliwa. Jednak przed świętami postanawia zostawić swojego chłopaka i poszukać prawdziwej miłości. Los sprawia, że cukierniczka trafia do Nowego Jorku, a jak wszyscy wiedzą, w tym mieście może stać się dosłownie wszystko. Czy Meg odnajdzie miłość swojego życia? Czy poradzi sobie z demonami przeszłości, które nie odpuszczają jej? Czy przeżyje prawdziwe święta w gronie najbliższych sobie osób? 

Z autorką zapoznałam się, gdy czytałam powieść "Szczypta miłości". Zostałam naprawdę miło zaskoczona i wtedy postanowiłam sobie, że zapoznam się z innymi dziełami pisarki. Niedługo po tym został w Polsce wydany kolejny bestseller Amandy Prowse –  "Świąteczne marzenie". Byłam niezwykle podekscytowana tym faktem, bo po prostu uwielbiam święta i wszystko, co z nimi związane. Nastawiłam się bardzo pozytywnie do tej książki i od razu gdy tylko trafiła do moich rąk, zaczęłam ją czytać. Szybko poczułam rozczarowanie. To nie było to, czego się spodziewałam pod żadnej względem. 

Przyznam wam się bez bicia, że na początku nie wiedziałam, że ta opowieść jest jakoś powiązana ze "Szczyptą miłości". Jakoś nie połączyłam imienia Meg z Pru. Dopiero kiedy zaczęłam wgłębiać się w historię tej kobiety, przypomniałam sobie, jak ważną rolę tam odgrywała. Bardzo mnie ucieszyło, że to właśnie ona jest główną bohaterką. Jednakże moja radość szybko przekształciła się w nudę, gdyż jej historia nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym. Jest schematyczna i w ogóle nie zaskakuje. Nie trzeba czytać książki, by przewidzieć podobny rozwój wydarzeń. Choć oczywiście do końca liczyłam, że coś mnie w niej oczaruje. Niestety przeliczyłam się bardzo. 

Chodzi o to, że pierwsze 200 stron było po prostu straszne i dziwię się, że przez nie przebrnęłam. Początki były przesłodzone do bólu i w żadnym stopniu życiowe. Lubię, jak do powieści są wtapiane wątki romantyczne, co akurat przy tym gatunku jest wręcz konieczne, ale ile można czytać o wielkiej miłości ludzi, którzy ledwie się znają. To miało być chyba po prostu urocze, ale takie nie było. Za to było irytujące. Przez to nie mogłam się wciągnąć w czytanie i "Świąteczne marzenie" czytałam niezwykle długo. Na szczęście czym bliżej końca tym lepiej. Akcja się rozkręciła, a ja już nie czytałam wyłącznie o słodkich słówkach i przytulaniu się. Zaczęło coś się dziać i mogłam obserwować rozwój wydarzeń oraz wyciągać z tego wnioski. Może miałabym inną opinię, gdyby cały ten klimat świąt był bardziej wyczuwalny. To własnie on mnie zachęcił do tej książki, a tymczasem było go za mało. 

Całą sytuację ratuje styl autorki. Nie jest on jakoś bardzo charakterystyczny, ale do tego rodzaju powieści stanowczo wystarczający. Przyjemny i lekki, czyli idealnie pasujący do całej opowieści. Pojawiło się wiele rozbudowanych dialogów i to mnie cieszyło, bo łatwiej było mi się utożsamić z bohaterami. Opisy nie były za długie, czego w pewnym momencie się obawiałam. Razem stworzyło to przystępną całość. 

Do samej Meg mam bardzo ambiwalentne odczucia. Na pewno zyskała moja sympatię, ponieważ jest radosną i dzielną kobietę. Jednak bardzo często okazywała się niespójną postacią. Nie zawsze rozumiałam jej wybory oraz poczynania. Wydawała się inteligentna, ale miałam wrażenie, że sama o tym zapominała, przez co pakowała się w jeszcze większe kłopoty. Prezentowała się o wiele lepiej niż Edd, którego również polubiłam, ale okazał się mętnym i niezaskakującym bohaterem. "Świąteczne marzenie" bardzo ubarwia Guy, który jest po prostu świetnym facetem. Potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji, przy czym jest wrażliwy i wyrozumiały, choć ma też swoje pazurki. 

Ta historia ukazuje, jak bardzo w życiu człowieka mogą być ważne święta. Są symbolem bezpieczeństwa, miłości i domowego ogniska. Aż strach myśleć, że są osoby, które nie znają tego. Dla mnie Boże Narodzenie było i nadal jest najpiękniejszym czasem w całym roku. Moje święta zawsze były magiczne i pełne miłości, co wspominam z sentymentem i radością. Jak można być wtedy samotnym? O takich osobach powinno się pamiętać, choć nie w każdym przypadku możemy im pomóc. Są ludzie, którym los dokopał i to oni zacięcie muszą walczyć o swoje marzenia. Tymczasem my pamiętajmy o swoich bliskich. 

Świąteczne marzenie okazało się przeciętną książką. Bardzo się zawiodłam, lecz oczywiście zdaję sobie sprawę, że mogło być o wiele gorzej. Na pewno o wiele większe wrażenie zrobiła na mnie "Szczypta miłości". Jednak jeśli lubicie takie opowieści, to wam polecam tę. Ja tymczasem w najbliższym czasie postaram się zapoznać z pozostałymi dziełami autorki i mam nadzieję, że tym razem okażą się godne uwagi. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję bardzo księgarni Tania Książka

poniedziałek, 20 listopada 2017

Gwiazdy, które spłonęły – Melissa Falcon Field


Tytuł: Gwiazdy, które spłonęły

Autor: Melissa Falcon Field 

Tłumaczenie: Alicja Laskowska

Kategoria: Literatura obyczajowa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

Liczba stron: 376

Ocena: 8/10











Małym dziewczynkom mówi się, że w przyszłości założą rodzinę, będą miały przystojnego męża i gromadkę dzieci. Jest to pewien stereotyp, który towarzyszy większości kobiet i nie tylko, przez całe życie. Większość ludzi ma wiele marzeń, celów, jednak tym ostatecznym jest najczęściej założenie rodziny, która będzie szczęśliwa. Dobrze wiemy, że różnie z tym bywa, a marzenia nie zawsze się spełniają. Jednak co zrobić, gdy już wszystko zacznie się rozpadać? Czy tak naprawdę da się odzyskać utracone zaufanie?

Claire jest przykładną matką i żoną. Długo czekała na dziecko i teraz chce się oddać macierzyństwu całym sercem, dlatego zgadza się zrezygnować ze swoich badań oraz kariery, która mogłaby przybrać zawrotne tempo. Razem z rodziną przeprowadza się do miejsca oddalonego o kilkaset kilometrów od ich pierwszego domu. Dla Claire jest to szok i trudna do pogodzenia się sytuacja. W szczególności gdy jej mąż poświęca się swojej pracy i badaniom całym sercem. Czasami nawet bardziej niż dla własnej żony. Młoda matka czuje są samotna i nie może się odnaleźć w nowym miejscu. Do tego dochodzą jeszcze demony przeszłości, które potrafią nieźle namieszać w jej myślach. A gdy Claire widzi wiadomość od swojej dawnej miłości, w jej życiu już na zawsze wszystko się zmienia. Jak postąpi kobieta? Czy warto ryzykować bezpieczeństwo domowego gniazdka na rzecz romansu internetowego? Jak wielką siłę ma ogień?

O "Gwiazdach, które spłonęły" słyszałam same pozytywne opinie. Aż byłam zaskoczona, że taka na pozór schematyczna książka może uzyskać tyle szacunku wśród recenzentów. Książki dla kobiet, jak wiele raz już wam to podkreślałam, nie są moją mocną stroną, ale coraz bardziej się do nich przekonuję i teraz jestem już całkowicie na nie otwarta. Dlatego zwabiona tym całym zachwytem dałam się złapać i na tę pozycję. Czy było warto?

Zawsze mi się wydaje, że literatura obyczajowa ma wspólny motyw i tak naprawdę te wszystkie książki są o tym samym. W pierwszej chwili i w tym przypadku było tak samo. Lecz z czasem zdałam sobie sprawę, że pojawia się tu ogień, który rozpala wszystko – od prawdziwych rzeczy po całą fabułę. Właśnie ten ogień i częste nawiązania do komety Halleya ubarwiły opowieść i nadały jej oryginalności. Mimo często powtarzanych motywów to było coś niesztampowego i pełnego emocji.

Styl autorki jest dość specyficzny, dzięki czemu książkę bardzo dobrze mi się czytało. Jest lekki i przyjemny, ale nie w ten irytujący mnie sposób. Cała składnia i język jakiego używała pisarka komponował się idealnie, tworząc zgrabną całość, która przypadnie do gustu niejednej osobie. Czasami stawał się wręcz bajkowy, co było dla mnie szokiem, ale i bardzo mi się podobało. Pewnego rodzaju odskocznia od teraźniejszości tylko przyśpieszyła akcję i pozwoliła się wciągnąć w opowieść całą duszą.

Ogólnie cała fabuła jest bardzo powolna i spokojna. Akcja rozkręca się w żółwim tempie, ale nie jest to wadą, gdyż dzięki temu możemy dokładnie poznać bohaterów oraz rozumieć, co ich pobudza do danego zachowania. Przy takich opowieściach najczęściej na początku się nudzę i tak było w tym przypadku, ale z czasem rozumiem, że właśnie na tym polega ich geniusz i bez tego traciłyby swój sens. Dlatego warto przebrnąć te kilkadziesiąt początkowych stron, by móc docenić całość. Tym bardziej że pojawia się niezwykła liczba retrospekcji, co czasami potrafiło wybić mnie z czytania, ale również dać panoramiczne spojrzenie na całe życie Claire. A zapewniam wam, że przeszłość ma wpływ na każdego człowieka, co doskonale widać w "Gwiazdach, które spłonęły". Historia skłania do głębokiej refleksji nad różnymi aspektami naszego życia. Jest wielowymiarowa i dzięki temu nie możemy pominąć żadnej roli, którą odgrywała Claire i którą my w tej chwili gramy.

Jednak samej bohaterki jakoś bardzo nie polubiłam. Nie mogłam zaakceptować jej decyzji, choć wiedziałam, skąd one wynikają. W wielu przypadkach ulegała zbyt szybko emocjom i pozwoliła, żeby pojedyncze niepowodzenia dyktowały jej życiem. Oczywiście przeżyła bardzo dużo i w tym było wiele traumatycznych wydarzeń, lecz według mnie nie zawsze ją to usprawiedliwiało. Za to moją sympatię zyskał jej mąż – Miles. Nie będę udawać, że zawsze był idealnym partnerem. Często zawodził i wtedy czułam olbrzymie rozgoryczenie, lecz było widać, że się stara i wystarczy tylko iskra, by zmienił swoje postępowanie. Za to go szanowałam i zdawałam sobie sprawę, że niektóre sytuacje trudno zaakceptować – nawet jeśli bardzo się chce. Za to Dean – pierwsza miłość Claire – był dla mnie zagadką, która jedyne co robiła, to tylko frustrowała mnie na każdym kroku. W ogóle nie mogę pojąć, jak można się tak zachowywać. Za każdym razem w mojej głowie pojawiało się pytanie: dlaczego?.

Problematyka książki jest niezwykle istotna, a wydaje mi się, że przemilczana. Często uważana za zbędną do poruszania, bo wszyscy wiedzą, że niektóre małżeństwa mają kryzys, czasami się rozpadają i to w pewnym stopniu jest naturalne. "Gwiazdy, które spłonęły" ukazują wszystkie możliwe konsekwencje utraty czy zwątpienia w miłość małżonka. Byłam zaskoczona, że tak dokładnie można przeanalizować każdy aspekt takich sytuacji i cieszę się, że ktoś zwrócił na to uwagę. Poza tym pokazuje również, że nie zawsze jest tak, jak nam się wydaje. Czasami nasze własne myśli i rozważania mogą nas oszukiwać przez wiele lat. Co się stanie, gdy bańka mydlana pryśnie?

Na końcu książki znajduje się też rozmowa z autorką, co według mnie jest fantastycznym pomysłem. Można się dowiedzieć wielu rzeczy oraz porównać swoje wyobrażenia z wyobrażeniami pisarki. Jest to naprawdę ciekawe doświadczenie i podoba mi się, że ktoś pomyślał o tym.

Bestseller – Gwiazdy, które spłonęły okazał się dla mnie miłym zaskoczeniem. Naprawdę nie chciałam na początku wierzyć, że będzie aż tak dobry. Tymczasem nie zawiódł mnie na żadnym polu. Będę z niecierpliwością czekać na kolejne powieści autorki. A wam serdecznie polecam tę na mroźny wieczór.

Za możliwość przemyślenia wielu ważnych spraw dziękuję bardzo księgarni Tania Książka 

sobota, 18 listopada 2017

Tatuaże podświadomości – Grażyna Mączkowska


Tytuł: Tatuaże podświadomości

Autor: Grażyna Mączkowska

Kategoria: Literatura obyczajowa

Wydawnictwo: Psychoskok

Liczba stron: 193

Ocena: 7/10













Usiądźcie wygodnie w fotelu, napijcie się ciepłej herbatki, zjedzcie jakieś ciasto albo herbatnika, jeśli akurat ciasta nie macie pod ręką, i przypomnijcie sobie, jak to było... Jak to było, gdy mieliście po kilka, kilkanaście lat. Podejrzewam, że wasz wzrok na początku zmętnieje. Będziecie szukać w głowach tych wszystkich wspomnień. Później na waszych twarzach pojawi się delikatny uśmiech, prawie niezauważalny. A wraz z nimi w oku pojawi się iskra radości, może nawet popłynie pojedyncza łza po waszym policzku. To ona ukaże drogę, którą przebyliście przez tyle lat. Jestem pewna, że u większości z was wspomnienia z dzieciństwa są niesamowitymi chwilami, które ukształtowały was, dały miłość i szczęście. Ale zapewne wiecie już, że życie nie jest sprawiedliwe, więc nie każdy uśmiechnie się, gdy przypomni sobie momenty z przeszłości. Jakkolwiek trudno w to uwierzyć, są na tym świecie ludzie, którzy pamiętają swoje dzieciństwa jako piekło na ziemi. Jak radzą sobie tacy ludzie? Czy potrafią zapomnieć o tym, co się zdarzyło? Czy w ogóle jest to możliwe? 

Gabriela jest już dojrzałą kobietą, która wychowała dwójkę synów i ma już nawet wnuki. Jest z tego faktu niezmiernie dumna. Bardzo kocha swojego męża i docenia go na każdym kroku. Ma swoją pasję, którą jest ogród. Poza tym szczyci się przyjaźnią z dwójką niezwykłych kobiet. Jej życie wydaje się perfekcyjne pod każdym względem, gdyż ona sama promienieje radością i nieobliczalnym optymizmem. Mało kto pomyślałby, co naprawdę przeżyła Gabrysia, gdy była dzieckiem. Wydarzenia sprzed pół wieku do dzisiaj pojawiają się w jej koszmarach i dyktują warunki jej życia. Czy ta kobieta jest w stanie poradzić sobie z demonami przeszłości? Brakiem akceptacji ze strony rodziców i straconymi więzami z rodzeństwem?

O "Tatuażach podświadomości" nigdy wcześniej nie słyszałam. Choć trudno się temu dziwić, gdyż książka dopiero wchodzi na rynek. Jednak autorka ma na swoim koncie już jedną powieść i jestem zdumiona, że nie miałam pojęcia o jej istnieniu. Tym bardziej że ta książka jest w pewnym sensie kontynuacją pierwszej, a przynajmniej tak wnioskuję. Dlatego pewnie jak to ja, przeczytałam najpierw drugą. Po co zaczynać od początku? Jednak nie ma to najmniejszego znaczenia, ponieważ i tak doskonale rozumiałam fabułę i nie czułam się przytłoczona niewiedzą. Jakie ostatecznie były moje odczucia?

Zacznę od tego, że nie przepadam za takimi pozycjami. Wszyscy zawsze się nimi zachwycają – dojrzałe kobiety, szalone nastolatki i wrażliwi mężczyźni. Ja jednak nigdy nie mogłam ich zrozumieć. Owszem, czytałam kilka takich książek i nie były złe, ale żadna mnie nie zachwyciła i nie poruszyła dogłębnie. A po tych wszystkich pozytywnych opiniach tego właśnie się spodziewałam. Zdaję sobie sprawę, że to są najczęściej trudne i przede wszystkim emocjonalne opowieści. Pewnie to mnie tak w nich drażni. Trzeba się zaangażować, a jak ja nie mam problemu z tym przy literaturze fantastycznej, to przy realnym życiu mam już olbrzymi. Jednak to też sprawia, że daję szansę kolejnym historiom, bo wiem, że należy znać prawdę. "Tatuaże podświadomości" przypomniały mi o tym. I mimo że to nie była genialna książka, to i tak jestem zadowolona, że ją przeczytałam i zrozumiałam problemy głównej bohaterki. 

Styl autorki jest dość zwyczajny. Nie zaskakuje nas, ale nie oznacza to również, że jest przewidywalny do bólu. Jest po prostu naturalny, przez co książka nie jest tak bardzo przytłaczająca. Słuchamy opowieści kobiety, która po prostu chce ją nam opowiedzieć i sama się do niej zdystansować. Stąd też wynika niewyszukany język, który moim zdaniem w tym przypadku pasował idealnie. Inaczej zabrakłoby tej naturalności, a wszystko wydawałoby się takie sztuczne i na pokaz. 

Sama fabuła wywołała we mnie bardzo ambiwalentne odczucia. Pierwsze kilkadziesiąt stron było straszne. Od początku wiało nudą, a ja ze wstydem muszę się przyznać, że dałam się temu zwieść i już spisałam książkę na straty. W ogóle nie mogłam się na niej skupić, a co tu mówić dopiero o wciągnięciu się w historię. Dziwiłam się, jak tak krótką książkę można czytać aż tak długo. Dopiero gdzieś koło połowy spojrzałam na to wszystko inaczej i nastąpił pewnego rodzaju przełom, który zaskoczył mnie samą. Nie chciałam wierzyć, że tak łatwo dałam się zwieść pozorom. Nie oceniam tak szybko książek, a jednak w tym przypadku to zrobiłam. Dla wybielenia przyznam się, że od pierwszych stron zwróciłam uwagę na tytuł i twierdzę, że jest naprawdę genialny, a przy tym doskonale pasuje do fabuły. Podoba mi się oryginalność "Tatuaży podświadomości". Może jednak nie sama oryginalność, bo takich książek jest multum, ale z jakiej perspektywy to wszystko zostało uchwycone. Pełen ukłon w stronę autorki. 

Co do głównej bohaterki, czyli Gabrysi nie jestem przekonana. Na pewno jest to kobieta, którą powinno się podziwiać na każdym kroku. Mimo że czasami jej opinie wydawały mi się przesadzone, to i tak uważam, że poradziła sobie bardzo dobrze. Miałam takie momenty, gdy chciałam jej powiedzieć: ogarnij się kobieto. Jednak moje dzieciństwo było idealne, więc z moich ust takie słowa nie powinny padać, bo ja nie mogę sobie nawet wyobrazić, że ktoś jest niekochany, nie najważniejszy dla rodziców. Gabi zachowała optymizm w życiu i umie go wykorzystać w każdej możliwej chwili. Z takich ludzi powinno się brać przykład. W książce w pewnym sensie pojawia się kompozycja klamrowa. Autorka na początku daje nam znać, że to jest powieść, w której ona sama występuje i tym motywem również kończy swoją książkę. Ogólnie nie przepadam za tym rozwiązaniem, by autor znajdował się we własnej opowieści, ale tutaj wyszło to naprawdę dobrze, więc nie zwróciłam większej uwagi na to. Choć na szczęście pisarka nie daje nam się zbyt dobrze poznać. 

"Tatuaże podświadomości" poruszają niezwykle ważny temat, który jest pomijany w dzisiejszych czasach. Mimo postępu w dziedzinie psychologii nadal uważa się go za wstydliwy. Według większości ludzi przemoc w rodzinie, patologię i jej skutki trzeba zaamieść pod dywan i udawać, że nic się nie stało. W końcu ci ludzie  żyją i tak naprawdę większość z nich żyje normalnie. Czy tak powinno być? Każdy z nas odgrywa jakąś rolę w swoim życiu i często pomija przy tym swoje prawdziwe odczucia. A one go niszczą od wewnątrz. Napawają nienawiścią i zabraniają na cieszenie się szczęściem. Trzeba wyciągnąć pomocną dłoń i nie udawać, że prawda nie istnieje. 

Mimo że nie sądzę, że jest to jakoś wyjątkowo dobra powieść, to uważam, że każdy powinien ją przeczytać. Ma głębokie przesłanie i pozwala na refleksję, która zmieni życie niejednej osobie. Jest wiele osób, które mają problem i ta książka może im pomóc się otworzyć na świat i uporządkować traumatyczne wspomnienie z dzieciństwa. Polecam wam ją całym sercem. 

 

czwartek, 16 listopada 2017

Listy do M. 3 – reż. Tomasz Konecki


Tytuł: Listy do M. 3

Reżyser: Tomasz Konecki

Produkcja: Polska

Część: 3

Gatunek: Komedia romantyczna

Czas trwania: 1 godz. 50 min. 

Premiera: 10 listopada 2017 r. (Polska i świat)

Ocena: 7.5/10








Za oknem listopad, czyli miesiąc, który jest uważany za najbardziej ponury i nieobliczalny. Wychodzisz sobie rano do pracy czy szkoły w ulewę, a wracasz, obserwując małe, białe płatki śniegu, które pokrywają chodnik przed tobą. Dlatego właśnie wiele osób nie lubi tej pory, ale ja ją uwielbiam. Jest zwiastunem czegoś większego, co nadchodzi wielkimi krokami – zimy, a wraz z nią świąt Bożego Narodzenia. Kto nie lubi Bożego Narodzenia? To są tylko pojedyncze jednostki. Bo te święta kojarzą nam się z rodziną, miłością i niesamowitym klimatem, który potrafi stopić serce każdego. Jednak nie można zapominać, że mimo to życie toczy się dalej i nie zważa czy są to święta, czy nie. Los może każdego zaskoczyć. Ale czy na pewno pozytywnie?

"Listy do M." lata temu wywołały wielką furorę w polskiej kinematografii. Nikt nie spodziewałby się, że taki film może odbić się, aż takim echem i sprawić, że pojawią się kolejne części. Tym bardziej że przecież to już było w brytyjskiej komedii "To właśnie miłość". Lecz w naszym kraju nasz odpowiednik o wiele lepiej się sprzedał i przede wszystkim zrobił o wiele większe wrażenie. Przyznaję się, że kiedyś myślałam, że to taka głupia historyjka, która ma służyć tylko do rozrywki. Jednak gdy sama się zapoznałam z tą produkcją, moje zdanie diametralnie się zmieniło. Film stał się jednym z moich ulubionych i bardzo go szanuję. Lecz na te święta nie oglądałam pierwszej, ale już trzecią. Jakie wrażenie na mnie zrobiła?

Ogólnie pomysł na fabułę uważam za naprawdę ciekawy. Niby pewne motywy się powtarzają z typowymi komediami romantycznymi, ale w "Listach do M." jest to ujęte w inny sposób i według mnie o wiele bardziej sensowny, dzięki czemu cały film robi lepsze wrażenie i przekonuje do siebie nawet tych, którzy tak samo jak ja zaciekle bronili się. Jednak w trójce robi się to trochę nudne. Pojawia się dużo nowych postaci, które mają wprowadzić zmiany, ale czułam, że mimo to historia jest powielana. Na tym chyba najbardziej zawiodłam się w całej tej komedii. Liczyłam na oryginalność oraz byłam przekonana, że zostanę zaskoczona. Tego niestety nie otrzymałam. 

Jednak i tak bardzo wciągnęłam się w historię i chciałam poznać dalsze losy bohaterów. Aczkolwiek momentami film mi się dłużył, ale nie odczułam tego w jakiś irytujący sposób. "Listy do M. 3" to taka mieszanka uczuć i humoru. Czasami były naprawdę emocjonujące i potrafiły urzec. Robiło mi się wtedy przykro i chciałam w jakiś sposób pomóc tym wszystkim ludziom. Innym razem okazywały się śmieszne, pełne dowcipu. No i  oczywiście nie zabrakło tych uroczych i ruszających za serce scen, które są tak bardzo charakterystyczne dla tej produkcji. Ale żebym za bardzo nie przesłodziła, to przyznam się wam, że nie poczułam tego świątecznego klimatu. Może jest jeszcze troszkę za wcześnie, lecz mam odczucia, że tego właśnie brakowało i przez to film stracił na swoim uroku. 

Mówcie, co chcecie, ale dla mnie zawsze będzie najlepsza pierwsza część i to jej będę już wierna. Podejrzewam, że i na te święta obejrzę ją. Będę się cieszyć tą niezwykle wzruszającą historią, ile tylko się da. Co do dwójki... Była na pewno o wiele gorsza od wszystkich, więc i tak produkcja weszła poziom wyżej i prawie dorównała temu pierwowzorowi. Choć wydaje mi się, że gdyby była po prostu oddzielnym filmem, to inaczej odebrałabym ją – bardziej pozytywnie. Tak to moje wymagania były zbyt wygórowane. 

Bohaterów jak zawsze jest po prostu multum. I tym razem niektóre były całkowicie niepotrzebne i wrzucone na siłę. Lecz dominowali ci genialni, z którymi chciałoby się pogadać, pobyć. Charaktery są naprawdę pod wieloma względami rozbudowane i przede wszystkim najróżniejsze, a to chyba najważniejsze. Ja sama najbardziej lubiłam Wojciecha i jestem temu wierna. Niestety w tej części boryka się z wieloma problemami, które diametralnie zmieniły jego życie. Oczywiście kontynuowane są losy Kariny i Szczepana. Można je określić jednym słowem – szalone. Myślę, że wiecie, czego po nich można oczekiwać. Nie można też zapomnieć o Melchiorze i wielu innych postaciach...

Problematyka jest bardzo istotna, więc nie jest to do końca komedia, która wyłącznie ma nas rozśmieszyć. Pokazuje, co to znaczy utracić bliską osobę i jak ciężko sobie z tym poradzić. Nawet najlepsi i najsilniejsi ludzie mogą się załamać i nie do końca dawać radę z tym przytłaczającym i traumatycznym faktem. W rolę wchodzi też brak obecności ojca w życiu człowieka i jego długotrwałe konsekwencje. No i oczywiście sama miłość oraz jej poszukiwania. Co jak co ale w święta może każdego zaskoczyć. 

Gra aktorska momentami jest po prostu wybitna. Jak dla mnie pierwszą i najważniejszą rolę gra Agnieszka Dygant, która idealnie wciela się w Karinę i potrafi ukazać jej dynamikę oraz nieprzewidywalność. Bardzo też lubię Wojciecha Malajkata, który gra właśnie moją ulubioną postać, czyli również Wojciecha. Myślę, że zabójczą karierę zrobi również Mateusz Winek (Kazik), który mimo młodego wieku radzi sobie doskonale i przy tym jest taki uroczy. W skrócie – cała plejada gwiazd. 

"Listy do M. 3" okazały się całkiem dobrą kontynuacją i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś do nich wrócę. Tymczasem was zachęcamy do obejrzenia tego filmu. Myślę, że w większości spodoba się wam. 

niedziela, 12 listopada 2017

Krudowie – reż. Chris Sanders, Kirk De Micco


Tytuł: Krudowie

Reżyser: Chris Sanders, Kirk De Micco

Produkcja: USA

Gatunek: Animacja

Rola główna: Nicholas Cage

Czas trwania: 1 godz. 38 min.

Premiera: 5 kwietnia 2013 r. (Polska), 15 lutego 2013 r. (świat)

Ocena: 8/10







Jesteśmy przyzwyczajeni do naszej codzienności. W końcu jest to coś znanego nam, coś, co daje nam bezpieczeństwo i możliwość dobrego samopoczucia. Często nawet nie zwracamy uwagi, że zachowujemy się ciągle tak samo i tak naprawdę lubimy to. Przecież nie ma w tym nic złego. Ale czy czasami nie byłoby dobrze spróbować czegoś nowego i zaryzykować? Iść za nieoponową ciekawością? Świat jest piękny i kryje wiele tajemnic, które ktoś musi odkryć. Czemu właśnie nie ty?

Krudowie to jaskiniowcy, którzy opanowali do perfekcji sztukę przetrwania. Mimo że już żadni z sąsiadów nie żyją, zjedzeni przez jakieś gady czy wykończeni przez epidemię, to ta rodzinka nie daje się. Wychodzi z jaskini tylko w dzień i to na krótko. Jest to jedyne życie, które znają, a głowa całej rodziny uważa, że najlepsze z możliwych. Jednak pewnego dnia Eep postanawia na chwilę wyjść w nocy. Przyciągają ją iskierki ognia, które są dla niej całkowitą nowością. Wtedy też poznaje niesamowitego Guy'a. Chłopak ostrzega ją przed końcem świata. Dziewczyna nie wierzy w niego, ale gdy pojawiają się znaki zwiastujące koniec, wszystko w życiu Krudów zmienia się. Czy tym razem przetrwają? Jakie tajemnice skrywa ich świat?

O "Krudach" w swoim czasie było bardzo głośno. Pamiętam, gdy w telewizji pojawiały się niezliczone reklamy, a każde dziecko chciało poznać tę zwariowaną rodzinkę. Mimo to nie zwróciłam większej uwagi na tę animację. Było w tamtym czasie o wiele więcej bajek, które przyciągały moją uwagę. Jednak teraz gdy obejrzałam prawie wszystkie możliwe, wróciłam i do tej. Animacje to mój ulubiony gatunek filmowy. Uważam, że jest niedoceniany i spłycany niepotrzebnie. Może i są to opowiastki dla dzieci, ale jakby nie patrzeć niosą ze sobą wiele nauki i dostarczają jeszcze więcej rozrywki. Dla mnie to idealny rodzaj filmu. I ostatecznie chyba każdy go lubi – nawet jeśli temu przeczy. Dlatego cieszę się, że obejrzałam tę produkcję i mam po niej bardzo dobre odczucia. 

Co do pomysłu... Nie oszukujmy się – motyw jaskiniowców jest bardzo popularny w naszej kulturze, a w kinematografii jest tego pełno. Podejrzewam, że dlatego tak długo zwlekałam z obejrzeniem "Krudów". Mimo tej sztampowości czuć w nich pewien powiew świeżości. Nie jest już to schematyczna historia, ale wykorzystanie starego motywy w niekonwencjonalny sposób, który nieraz i nie dwa zaskakuje. Bardzo podoba mi się to nowe ujęcie, choć czasami jest bardzo nielogiczne. 

Od pierwszych minut wciągnęłam się w tę opowieść i tak naprawdę nie mogłam jej przestać oglądać. Musiałam dowiedzieć się, jak to wszystko się skończy, jak potoczą się losy rodzinki. Fabuła jest niezwykle emocjonalna, czego w ogóle się nie spodziewałam, gdyż w większości bajek stawia się bardziej na rozrywkę i tylko w małym stopniu na silne emocje. Tutaj to wszystko było odwrócone. Raz się śmiałam, by zaraz drżeć o życie bohaterów. Czasami było mi tak przykro, że nie wiedziałam, co ze sobą mam zrobić. Chciałam wejść do tego świata i pozmieniać niektóre rzeczy tak, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Żałowałam, że to niemożliwe. Tym bardziej że historia jest rozbudowana i wielokrotnie szokuje. Może jesteśmy w stanie przewidzieć ostateczne zakończenie, ale to co dzieje się pomiędzy jest po prostu nieprzewidywalne. 

Główna bohaterka – Eep – od początku wzbudziła moją sympatię. Okazała się załamaniem schematu standardowych głównych postaci, które irytują na każdym kroku. Była otwarta na doświadczenia, nie grała nie wiadomo kogo, tylko cały czas po prostu była sobą i nie zamierzała tego zmienić. Czasami chciało mi się śmiać, gdy nie miała żadnych ograniczeń, a jej zachowania po prostu nie dało się opisać. Kogoś takiego nie da się nie lubić. Zresztą sam Guy również okazał się ciekawą osobowością, ale przy tym wyjątkowo tajemniczą i rąbek tych wszystkich sekretów nie zostaje uchylony. Co jednak mi w ogóle nie przeszkadza, ponieważ chłopak straciłby wtedy tą swoją iskrę, która nadawała akcji historii. Aczkolwiek ze wszystkich bohaterów najbardziej polubiłam Gruga, czyli ojca Eep. To jak starał się ochronić rodzinę oraz jego miłość urzekły mnie od początku. Zdobył cały mój szacunek i oddanie. 

"Krudowie" ukazują jak ważna jest w życiu ciekawość świata. Ale ostrzegają również przed nierozwagą i brakiem odpowiedzialności. Właśnie takich bajek potrzebują dzieci, a tym bardziej dorośli, którzy zapominają co to znaczy żyć. Jasne, że trzeba na siebie uważać i nie robić bezsensownych głupot, ale nie można też całe życie siedzieć w skorupie i nawet nie próbować czegoś zmienić, przeżyć coś nowego. Czasami w rolę wchodzi walka o przetrwanie, która w naszym świecie wydaje się już mało uniwersalna, jednak jeśli spojrzeć na to z innej strony, to nadal w dużej mierze nas dotyczy i moim zdaniem warto o tym pamiętać. W szczególności jak ma się nadopiekuńczego ojca jak Eep. Ich relacja pokazuje, co w życiu znaczy prawdziwa miłość i ile można za nią oddać. Historia opisująca ich miłość jest niesamowicie wzruszająca. Czasami miałam ochotę płakać i przede wszystkim kibicowałam im na każdym kroku. 

Grafika animacji jest fantastyczna. Od początku do końca każdy najmniejszy szczegół jest dopracowany i zachwyca. Otoczenie jest wielobarwne i przyciąga do siebie. Razem tworzy to przepiękną całość, którą można porównać z niesamowitym snem. Chciałabym choć na chwilę znaleźć się w tak niezwykłym świecie. 

Żałuję, że dopiero teraz obejrzałam "Krudów". Myślę, że wrócę do nich jeszcze nieraz i zmuszę wszystkich moich znajomych do obejrzenia ich. Tymczasem was do tego serdecznie zachęcam. Jeśli tylko lubicie tego typu filmy, to ten na pewno przypadnie wam do gustu. 

piątek, 10 listopada 2017

Dominic – L.A. Casey


Tytuł: Dominic

Autor: L.A. Casey

Tłumaczenie: Sylwia Chojnacka

Cykl: Bracia Slater

Tom: I

Kategoria: Literatura erotyczna

Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

Liczba stron: 488

Ocena: 6/10







Gdy życie dokopie, można udawać, że nic się nie stało, że wszystko jest takie same, że tak naprawdę wcale nasze życie nie legło w gruzach. Możemy to sobie wmawiać i zarazem wierzyć, że tak jest. Jednak możemy też rezygnować z wielu rzeczy, by uniknąć kolejnej tragedii. Nigdy nie wiadomo kiedy ona przyjdzie i sprawi, że nasze życie stanie się piekłem. To przerażająca wizja, której nikomu nigdy nie życzę. Jednak pojawia się pytanie – jak sobie poradzić w takiej sytuacji? Czy to w ogóle możliwe?

Bronagh jako dziecko straciła obojga rodziców. Została jej tylko siostra. Dla niej to traumatyczna sytuacja. Mimo że prawie nie pamiętam swojej mamy i taty, to i tak za nimi tęskni. Ich śmierć nauczyła ją, żeby nie przywiązywać się do nikogo. Najlepiej żeby ignorować ludzi. Dlatego właśnie Bronagh poza swoją siostrą nie chce dopuścić nikogo do siebie. W szkole jest dziwadłem i często inni uczniowie znęcają się nad nią psychicznie. Jednak sytuacja tylko się pogarsza, gdy w klasie pojawiają się bliźniacy – Damien i... Dominic. Czy można oceniać ludzi po pierwszy wrażeniu? Czy zaborczość może się równać miłość?

Dominic   – jako bestseller –zyskał w ostatnim czasie olbrzymią popularność. Słyszałam na jego temat niezliczoną liczbę najróżniejszych opinii. Zwykle nie przepadam za takimi książkami, ale ta mnogość recenzji zaciekawiła mnie. Chciałam sama dowiedzieć się, na czym  polega fenomen tej powieści. Literatura erotyczna to często książki dla kobiet, które są mocne i bardzo niegrzeczne, że tak się wyrażę. Niektórych to pociąga i pozwala wyzwolić się z monotonnego świata. Ja do erotyków mam ambiwalentne odczucia. Spotkałam się z takimi, które wywołały w stu procentach negatywne emocje, ale czytałam i takie, które okazały się pasjonujące, pełne akcji i prawdziwej miłości. Do jakiej kategorii należał pierwszy tom "Braci Slater"?

Zacznijmy od tego, że pomysł nie jest bardzo oryginalny. Raczej mnie nie zaskoczył od pierwszych stron, ale nie odbieram tego jako wady, ponieważ tego właśnie oczekiwałam, a już tym bardziej się spodziewałam. Jest to typowa romantyczno-erotyczna opowieść, która ma nam dostarczyć rozrywki i wielu emocji. Pod tym względem sprawdza się idealnie. I mimo konwencjonalności ma powiew świeżości w postaci pięciu wysportowanych mężczyzn i to w dodatku braci. Kto by się spodziewał, że autorka nie ograniczy się tylko do bliźniaków? Ja na pewno nie, dlatego jestem ciekawa pozostałych tomów. Chciałabym lepiej poznać całe rodzeństwo. 

Styl jest lekki i przyjemny, dzięki czemu książkę czyta się w zaskakująco szybkim tempie. Jeśli czytacie moje recenzje, to dobrze wiecie, że najczęściej na to narzekam. Ale w "Dominicu" konieczny był właśnie taki styl i doceniam, że pisarka nie kombinowała z nie wiadomo jak skomplikowanym językiem. Ostatnio czytałam wiele ambitnych lektur i byłam nimi już zmęczona. Dlatego właśnie doceniam całokształt tej powieści. Właśnie czegoś takiego potrzebowałam. Choć przyznaję, że miejscami jest jak dla mnie zbyt wulgarnie. Te wszystkie wulgaryzmy miały dodać pikanterii i właśnie to zrobiły, ale czasami było ich wręcz za dużo i psuły pojedyncze sceny, które idealnie wkomponowałyby się w całość. 

Fabuła jest dla mnie ciężkim tematem, ponieważ mam problem z ubraniem w słowa swoich odczuć. To jest prawie pięćset stron o niczym, co zapewne większość z was mogłoby irytować. Nie dziwię się, jednakże wiem, że na tych stronach jest też opowiedziana historia wielu ludzi ukryta między wersami. Dlatego mimo prostoty należy się skupić i przejrzeć wszystkie możliwości. Aczkolwiek momentami ta książka była całkowicie niepotrzebnie przedłużana i ja w ogóle nie mogłam zrozumieć czemu. Bardzo się wciągnęłam i podobała mi się ta nutka pikanterii zawarta w całej opowieści. Choć może lepiej zabrzmi olbrzymia nuta... Zmusza do oderwania się od codzienności i pozwala na rozrywkę i brak jakiejkolwiek kontroli. Każdy potrzebuje czegoś takiego. Tym bardziej że momentami fabuła naprawdę mnie zaskakiwała. 

Chyba największym minusem całej książki jest główna bohaterka – Bronagh. Autorka chciała z niej zrobić ofiarę losy, ale przy tym pewną siebie i nie pozwalającą pomiatać sobą. Wszystko pięknie, ale w efekcie dziewczyna nie miała żadnego charakteru. Jej temperament nie nadawał żadnych charakterystycznych cech osobowościowych, więc ostatecznie Bronagh okazała się zwykłą, książkową postacią, która momentami wręcz zniechęcała do siebie. Na szczęście nadrabiał Dominic. Nie będę go wychwalać pod niebiosa, jak większość osób to robi, bo momentami byłam sfrustrowana przez jego zachowanie. Okazał się zaborczy i zbyt chamski. Niech każdy mówi, co chce, ale mnie taka mniemana miłość nie przekonuje. Jednak jego temperament ubarwiał całą książkę. On miał po prostu cechy ludzkie i dzięki temu darzyłam go sympatią. Ale jego brat... Tu to jest już całkiem inna historia. Damien miał bardzo rozbudowaną psychikę, co dało się odczuć za każdym razem, gdy tylko się pojawiał. Takich właśnie postaci potrzebuje ta seria. I patrząc na pozostałych braci, widać że cykl "Bracia Slater" ma na to olbrzymie zadatki. 

"Dominic" nie jest to wyjątkowo ambitna i wybitna książka. Podejrzewam, że wiele osób bardzo ją krytykuje i w tym momencie dziwi się, że mogłam tak pozytywnie ją ocenić. Jak to się stało? Ta powieść nie jest po prostu dla wszystkich. Jest mocna, wulgarna i pikantna. Nie każdy poradzi sobie z takim połączeniem. Jednak dla tych którzy potrzebują rozrywki i nie boją się sięgać po tak kontrowersyjne pozycje, jest to idealny wybór, który na pewno przypadnie im do gustu. 


Za możliwość poznania braci Slater oraz obserwowanie zmagań miłosnych Bronagh i Dominica dziękuję bardzo księgarni Tania Książka

czwartek, 2 listopada 2017

Szepty dzieci mgły i inne opowiadania – Trudi Canavan


Tytuł: "Szepty dzieci mgły i inne opowiadania"

Autor: Trudi Canavan

Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska

Kategoria: Fantastyka

Wydawnictwo: Galeria Książki

Liczba stron: 205

Ocena: 7.5/10









Każdy człowiek jest inny. To jest prawda, która nie podlega żadnej dyskusji. Możemy spotykać podobne osoby z wyglądu i charakteru, jednak nadal nie będzie to ten sam człowiek tylko ktoś całkowicie odmienny. Dlatego też każdy z nas ma różnorodne pragnienia, inne cele, ambicje i moralność. Powinniśmy być wierni swoim przekonaniom, ale też bacznie obserwować świat i wyciągać wnioski z różnych wydarzeń i sytuacji. Lecz czy zawsze się da? 

O "Szeptach dzieci mgły" słyszałam już wielokrotnie. Spotykałam się z pozytywnymi opiniami, ale również i negatywnymi. Uważam Trudi Canavan za bardzo dobrą pisarkę, która stara się uchwycić inaczej świat, pokazać to drugie, a czasami nawet trzecie oblicze. Nie boi się podejmować żadnych tematów, więc jej dzieła ukazują różnorodne zdarzenia. Właśnie dlatego nie wiedziałam, czego powinnam się spodziewać po tej książce. Bardzo rzadko czytam opowiadania, więc jest to dla mnie coś nowego. Ich popularność nie jest tak wielka jak pełnowymiarowych, grubych powieści. Sama jestem zdania, że mało które jest w stanie przekazać coś głębszego, zaciekawić. Choć nie przeczę, że za pomocą kilkunastu stron można poruszyć dogłębnie. I w wielu opowiadaniach pisarka właśnie tego dokonała. 

Podoba mi się, że nie ograniczyła się. Wyszła poza swój własny schemat. Wykorzystała stare motywy znane nam z "Trylogii Czarnego Maga", ale również umieściła swoje historie w realnym świecie czy w science fiction. Każdy może w tym zbiorze znaleźć przynajmniej jedno wydarzenie, które będzie się działo w lubianym przez daną osobę klimacie. Podziwiam ją za to i bardzo doceniam. W końcu trudno wyrwać się z raz stworzonego uniwersum. W dodatku każde opowiadania poza miejscem akcji porusza inny temat i nie ma nic wspólnego z pozostałymi. Nie ma przewodniego toposu. Jest taki przyjemny i ciekawy miszmasz, dający poczucie rozmaitości. 

O samym stylu nie mam zbytnio, co mówić, bo jeśli znacie twórczość autorki, to dobrze wiecie czego się spodziewać. Jest on tak charakterystyczny i niepowtarzalny, że chyba każdy, kto czytał jej jakieś książki, jest w stanie go rozpoznać i przede wszystkim przywiązać się do niego. Język jest wyrafinowany, aczkolwiek nie jest przy tym zbyt skomplikowany. Canavan znalazła idealną granicę pomiędzy prostotą a złożonością. Dzięki temu przenoszę się do całkowicie innego świata, gdzie nie wiem, czego się spodziewać, ale rozumiem też jego struktury. Tracę przy tym poczucie czasu.

Nietypowość opowiadań sprawia, że są bardzo wciągające. Nie wyobrażam sobie, by ktoś mógł przerwać dany rozdział, nie doczytując go wcześniej. Jednakże chyba najbardziej zaskoczyło mnie tytułowe opowiadanie, czyli "Szepty dzieci mgły". Spodziewałam się czegoś całkowicie innego po nim. Nawet mi nie przyszło do głowy, że może zostać poprowadzone w ten sposób i odnosić się do takich tematów. Oczekiwałam olbrzymiej ilości magii i dziwnych magicznych istot, tymczasem dostałam dość naturalną opowieść. Lecz to nie ono najbardziej mi się podobało tylko opowiadanie "Szalony uczeń". Ta historia zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Nie mogłam się od niej oderwać. Potrafiła mnie zaskoczyć, ale również dać dużo do myślenia na tematy, na które raczej nie zwracam zbytniej uwagi. 

Bohaterów przewinęło się naprawdę dużo i prawie z każdym zżyłam się, a z niektórymi nawet utożsamiłam. Ich życiowe losy zadziwiały mnie oraz intrygowały. Byli bardzo dobrze wykreowani, a przy tym niezwykle tajemniczy, co ogromnie mnie pociągało. Takie postacie są dobre – pełne pasji, ale zarazem nieodkrytych sekretów. Moją największą uwagę przykuła Kali z "Markietanki". Dopiero na sam koniec dowiadujemy się, kim jest i tak naprawdę poznajemy tylko zalążek jej prawdziwej historii. 

Na końcu każdego rozdziału znajdowała się notka z wypowiedzią Canavan. Autorka opowiadała, skąd wzięła pomysł, motywację oraz dlaczego poprowadziła w dany sposób fabułę. Był to niezwykły dodatek, ponieważ miałam wrażenie, że mówi nam o sobie, więc jest to coś więcej niż zwykła książka. 

"Szepty dzieci mgły i inne opowiadania" okazały się genialną odskocznią od dnia codziennego i długich powieści, które zwykle czytam. Mam nadzieję, że kiedyś ukaże się więcej opowiadań tej pisarki. A ja odtąd zwrócę większą uwagę na tę niedocenianą formę.

poniedziałek, 30 października 2017

Oszustka – Melanie Dickerson


Tytuł: Oszustka

Autor: Melanie Dickerson

Cykl: Średniowieczne Opowieści

Tom: I

Kategoria: Romans 

Wydawnictwo: Dreams

Ocena: 5.5/10











Nie będę się starać tym razem w jakikolwiek sposób być oryginalna. Poruszam zbyt powszechny temat, by powiedzieć coś nowego. Jednakże powszechność nie zawsze znaczy, że coś jest nie warte uwagi. W tym przypadku po raz kolejny mówimy o najpiękniejszym uczuciu, jakie istnieje na świecie. Dzisiaj mowa o miłości. Tylko nie tej współczesnej, ale tej z romantycznych, średniowiecznych opowieści. Wiele osób twierdziło wtedy, że nie warto wybierać partnera z miłości. W tych czasach liczył się pragmatyzm, ale nie można zapomnieć, że jednak dokładnie w tych samych czasach tworzono przepiękne historie o sile miłości, którą nic, ani nikt nie mógł pokonać. Czy ona naprawdę istniała?

Aveline od dziecka pracuje na zamku. Jej zadaniem jest towarzyszenie i pomaganie w codziennych czynnościach panience Dorothei, która jest dość wymagająca. Pewnego dnia, gdy obie kobiety są już dorosłe, to właśnie ona stawia Aveline w bardzo trudnej sytuacji rzutującej na całe życie młodej służki. Jednak do tragedii dochodzi kiedy margrabia Thornback musi znaleźć sobie żonę i zaprasza do swojej posiadłości Dorotheię, która niekoniecznie może się wybrać do niego w odwiedziny. Musi pojechać ktoś inny, a najlepszym wyborem jest właśnie Aveline. Nie byłoby z tym problemu, gdyby nie musiała zastąpić swoją panienkę. Czy uda się jej to? Czy ktoś odkryje spisek? I przede wszystkim czy miłość może być silniejsza od statusu i pieniędzy? 

Romans historyczny nie jest zbyt często spotykanym gatunkiem i z tego, co słyszę, również niezbyt lubianym. Mimo to bardzo mnie do niego ciągnęło kilka lat temu. Dlatego właśnie zaopatrzyłam się w kilka książek z tego rodzaju. Od razu zaczęłam czytać i wtedy zdałam sobie sprawę, że w ogóle mi się nie podoba. Tamte powieści okazały się straszne i ostatecznie oduczyły mnie zbyt pochopnych zakupów. Przez kolejne kilka lat trzymałam się z dala od starodawnych, romantycznych historii. Niesmak pozostał, jednak mimo to nadszedł czas, bym znowu dała szansę temu gatunkowi. Moje kolejne spotkanie z nim było na pewno o wiele lepsze, lecz niestety nadal nie do końca satysfakcjonujące. 

Kiedy tylko przeczytałam opis, od razu miałam skojarzenie z "Rywalkami". Te dwie książki odbywają się w całkowicie innych realiach, ale zasada jest bardzo podobna. Miałam co do tego mieszane uczucia, bo nie uważam cyklu "Selekcja" za jakąś nie wiadomo jak wybitną prozę, ale od początku pomysł podobał mi się. W tym przypadku również tak było. Nie jest on wielce oryginalny, lecz jeśli ktoś chce się oderwać od monotonnej rzeczywistości i przenieść w miejsce, gdzie miłość jest odważana na szalkach wagi, to spełnia całkowicie swoją funkcję. Tym bardziej że jest naprawdę dobrze poprowadzony, aczkolwiek mało zaskakujący. 

Styl autorki ku mojemu ubolewaniu w ogóle się niczym specyficznym nie wyróżnia. Wyobrażacie to sobie? Jest przeciętny, a oczekiwałam czegoś więcej. Nic nie może dodać bardziej pikanterii książce, niż niesztampowy język, którego właśnie tu zabrakło. Na szczęście mimo tej karygodnej wady, "Oszustkę" czyta się bardzo dobrze i szybko, przez co nie miałam nawet kiedy ponarzekać. Spokojnie powieść można przeczytać w jeden dzień. Tylko rzuca się czasami niespójność językowa. Składnia nie zawsze jest odpowiednio ułożona. I nie mogę zapomnieć, że akcja dzieje się w średniowieczu, a autorka postawiła na współczesny język. Dla niektórych jest to dobre wyjście, ale ja jestem koneserem archaizmów, więc tego mi brakowało. 

Jakkolwiek  bym nie narzekała, to nie mogę "Oszustce" odmówić faktu, że jest bardzo wciągająca. Jak zaczęłam czytać, to wiedziałam, że nie mogę przerwać, póki nie skończę. Jest to po prostu idealna opowieść na wolny dzień, gdzie chcemy oddać się swojemu ulubionemu hobby, ale również chcemy się zrelaksować i przenieść do innego świata. Jest to rodzaj ballady, która łączy w pary przypadkowych ludzi pałających do siebie wielkim i gorącym uczuciem. Nie jestem zbyt ckliwa, ale i ja czasami potrzebuję właśnie takich opowieści. Wbrew naiwności i pozorom przywracają one wiarę w miłość. Szkoda tylko że zakończenie okazało się zbyt proste. Pierwsze etapy fabuły były bardzo rozbudowane, a sam koniec zbyt szybki i niepewny. 

Avaline polubiłam. Okazała się sympatyczna i miała tę iskrę w oko. Jednak jak dla mnie zbyt często zmieniała swoją osobowość. Miałam wrażenie, że autorka chciała ukazać jej sentymentalną stronę, gdzie jest nieśmiała i miła, ale chciała również pokazać, że jak chce, to może być waleczna, pewna siebie i niepokonana. Zamiast połączyć te wszystkie cechy w jedną spójną całość, wyszły jej dwie Aveline. Natomiast margrabia podbił moje serce. Okazał się surowy i niestety zbyt pewny siebie, ale razem z jego dobrym charakterem tworzyło to pełen obraz człowieka z zasadami, który  w odpowiednich sytuacjach jest w stanie je łamać mimo opinii społeczności. W całej powieści pojawiają się naprawdę sympatyczni bohaterowie, ale to nie starcza – są za mało wyraziści. 

"Oszustka" nie jest książka górnolotnych słów i głębokich wydarzeń, ale jest bardzo przyjemna w odbiorze. Jest to drugi tom, ale nie łączy się z pierwszym, więc można spokojnie go pominąć lub przeczytać w innej kolejności. Jeśli tylko lubicie historie o miłości, takiej prawdziwe z ballad, to gorąco wam ją polecam.