wtorek, 27 czerwca 2017

Mitologia nordycka – Neil Gaiman


Tytuł: "Mitologia nordycka"

Autor: Neil Gaiman

Tłumaczenie: Paulina Braiter

Seria: Gaiman

Kategoria: Fantastyka

Wydawnictwo: MAG

Liczba stron: 240

Ocena: 8/10







"Zastanawiacie się czasem, skąd bierze się poezja? Skąd bierzemy pieśni, które śpiewamy, opowiadane historie? Czy zadajecie sobie pytanie, jak to jest, że niektórzy potrafią snuć piękne, wspaniałe, wielkie sny i przekazywać je dalej światu w postaci poezji, by były śpiewane i powtarzane tak długo, póki słońce wschodzi i zachodzi, póki księżyc rośnie i maleje? Zastanawialiście się, dlaczego niektórzy tworzą piękne wiersze, pieśni i opowieści, a inni z nas nie? To długa historia i nikomu nie przysparza chwały: są w niej morderstwa i oszustwa, są kłamstwa i głupota, uwiedzenie i pościg. Posłuchajcie."

Kiedyś na świecie byli bogowie. Każdy z nich miał własną, niezwykłą umiejętność. Thor był bardzo silny, Odyn mądry, natomiast Loki sprytny. To przede wszystkim o nich jest ta opowieść. Przez lata, zanim nasza rzeczywistość się zmieniła, rządzili ludami i kreowali świat. Mieszkali w Asgardzie, gdzie toczyli swoje własne utarczki i bitwy. W tej chwili śpią i czekają na ostateczną wojnę, gdzie siły zła powstaną i będę pragnęły zniszczyć wszystko wokół. Wtedy zagrzmi róg i bogowie powstaną w dzień Ragnorok. 

Od dziecka mitologia mnie pasjonowała. Pamiętam, że w biblioteczce mojej mamy była mitologia Parandowskiego. Mama czytała mi niektóre fragmenty, a jeszcze inne opowiadała. Podejrzewam, że chciała pominąć drastyczne sceny, które mogłyby przestraszyć małe dziecko. Tak o to poznałam przede wszystkim grecką mitologię. Wróciłam do niej po latach w postaci cyklu o Percym Jacksonie. Wtedy moja fascynacja odrodziła się i zaczęłam poszukiwać dalej. Następnie poznałam "Wiedźmina", który udowodnił mi, że nasze rodzime słowiańskie wierzenia mogą być równie ciekawe jak te greckie czy rzymskie. Teraz nadszedł czas na mitologię nordycką. 

Mitologię rzadko czyta się dla rozrywki. Najczęściej byliśmy zmuszani do zapoznawania się z nią w szkołach na lekcjach polskiego czy historii. Dlatego wiele ludzie nienawidzi jej. W końcu musieli się kuć tych wszystkich bogów i ich symboliki. Jednak z perspektywy ucznia zauważyłam, że mitologię najczęściej albo się lubi, albo nienawidzi. Nie ma czegoś pomiędzy. Nie oszukujmy się... To są trochę takie nierealne i często obrzydliwe bajeczki, które w niektórych momentach zahaczają o kiepską fantastykę. Aczkolwiek nie można zapomnieć, że są to opowieści, które tworzyły najróżniejsze kultury. Kilkaset czy tysięcy lat temu ludzie wierzyli w nie i dla nich był to sens życia. Znalazłam opinię historyka, który twierdził, że mity pozwalały ludziom znaleźć sens w narodzinach i śmierci oraz poradzić sobie z nieuchronnym przemijaniem. Wydaje mi się, że do dzisiaj religia pełni podobną funkcję.

O Neilu Gaimanie słyszałam wiele pozytywnych opinii. Tak naprawdę już od dawna miłośnicy fantastyki cenili jego dzieła. Jeszcze teraz kiedy nastąpiło wznowienie jego książek w przepięknych wydaniach, które od razu rzucają się w oczy w księgarniach, wszyscy zaczęli zapoznawać się z jego powieściami. Ja zaczęłam chyba od najpopularniejszej historii – "Gwiezdnego pyłu". Miałam mieszane uczucia, ale ogólnie byłam zadowolona z niej. Teraz przyszedł czas na "Mitologię nordycką". 

Autor ma bardzo specyficzny styl, który jest łatwo rozpoznawalny. Gdy się czyta jego książki, ma się wrażenie, że to nie my ją czytamy, tylko że ktoś przy nas siedzi i opowiada nam historię. To baśniarz, który zna się na swoim zawodzie i oddaje się mu całym sercem. Nie boi się zaangażować i chce, byśmy wszystko zrozumieli, utożsamili się z bohaterami. Jestem pod olbrzymim wrażeniem. Jego język jest dopracowany pod każdym względem, ale zarazem jest lekki i przyjemny. Bardzo trudno takie coś osiągnąć. I ten efekt zapamiętuje się na długo.

Fabuła "Mitologii nordyckiej" jest podzielona na krótkie części. Jest to cykl krótkich opowiadań, które maja pozwolić nam poznać ogólny zarys tych wierzeń oraz dobrze się bawić przy dość dziwacznych przygodach bogów. Ja osobiście bardzo się wciągnęłam w tę książkę i byłam zdziwiona, że tak szybko się skończyła. Po skończonej lekturze była zafascynowana i chciałam dowiedzieć się czegoś więcej, co pozwoliłoby mi lepiej poznać północno-germańskie wierzenia. 

Samo uniwersum niestety jest opisane bardzo pobieżnie i potraktowane trochę po macoszemu. Żałuję tego, gdyż przez ten fakt miałam chaos w głowie i nie mogłam do końca zrozumieć niektórych wydarzeń. Musiałabym dobrze znać prawa, zasady, na których ten świat się opiera, a niestety dostałam ich skandalicznie mało. Nie ma opcji – w tak krótkiej książce nie da się dokładnie wszystkiego opisać. Podejrzewam, że jest to tylko szczyt góry lodowej. Popatrzmy na taką mitologię grecką, która jest niezwykle rozbudowana. Przecież nordycka jest podobna i na pewno tak samo dopracowana przez ówczesne ludy, wyznające ją. 

"Mitologia nordycka" jest lekkim dziełem podchodzącym trochę pod powieść przygodową. Dlatego łatwo przywiązałam się do bohaterów i wyrobiłam sobie o nich zdanie. Najlepsze wrażenie na mnie zrobił Loki. Pewnie część z was kojarzy tę postać z innych dzieł lub samego pierwowzoru, więc podejrzewam, że możecie trochę być zdziwieni moją sympatią do niego. Nie jest to postać pozytywna – sprytny i okrutny, ale za to genialnie wykreowany. Gaiman poświęcił mu bardzo dużo czasu i moim zdaniem genialnie oddał myśli, chodzące mu po głowie oraz jego spojrzenie na świat. Bardzo dobrze zapamiętałam również Tyra, który potrafił poświęcić coś ważnego dla siebie, ale pozostać również przy tym delikatnym i pełnym energii mężczyzną. Oczywiście też jak Loki to i jego specyficzne dzieci. Mało o nich było, ale wystarczająco, żeby mnie zaintrygowały.

Myślę, że warto lepiej poznać mitologię nordycką. Książka Neila Gaimana jest do tego idealna, gdyż nie musimy bawić się z ciężkimi, naukowymi tekstami tylko możemy spędzić miło czas z nadętymi i zabawnymi bogami, którzy są bardziej ludzcy niż niektórzy ludzie. Polecam tę pozycję całym sercem. 

sobota, 24 czerwca 2017

Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara – reż. Joachim Rønning, Espen Sandberg


Tytuł: Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara

Reżyser: Joachim Ronning, Espen Sandberg

Produkcja: Australia, USA

Gatunek: Film przygodowy

Rola główna: Johnny Depp

Część: 5

Czas trwania: 2 godz. 9 min.

Premiera: 26 maja 2017 r. (Polska), 11 maja 2017 r. (świat)

Ocena: 6/10



Słychać wokół szum oceanu. W powietrzu unosi się zapach świeżości. A lekka bryza owiewa policzki. Na horyzoncie widać tylko nieskończone pokłady zielonkawej wody, a na niebie latają morskie ptaki. Lecz chwila... Na horyzoncie pojawia się coś. To malutka czarna kropeczka, ale powoli zbliża się. Przez lunetę już widać – to piracki statek. Załoga wpada w panikę, wszyscy biegają w tą i w tamtą. Chcą zawrócić i uciekać póki jeszcze jest czas, póki są szanse na przeżycie. Ale Ty tylko patrzysz i z uśmiechem na ustach czekasz. Wiesz, że za chwilę przeżyjesz przygodę swojego życia. 

Salazar nienawidził piratów. Odkąd zaczął pływać po morzach i ocenach, niszczył ich statki i zabijał ich. Był postrachem wszystkich buntowników. Każdy statek piracki omijał go z daleka. Jednak pewnego dnia Salazar popełnił błąd. Pozwolił się oszukać pewnemu młodzieńcowi – Jackowi Sparrowowi. Młody pirat uwięził swojego wroga w trójkącie bermudzkim. Lecz po latach rządny zemsty korsarz uwalnia się z więzienia i oceany znowu zaczynają drżeć z przerażenia.

"Piraci z Karaibów" są dla mnie bardzo sentymentalnym cyklem filmów. Od dziecka fascynowali mnie buntownicy na morzu. Wtedy nie widziałam w tym nic złego, w końcu kreacja korsarzy była tajemnicza i intrygująca. Uważałam ich za wyjątkowo dobrych ludzi, którzy walczą o wolność. Już jako trochę starsze dziecko zrozumiałam, że nie do końca tak jest. Jednak to mi nie przeszkadza oglądać z zafascynowaniem produkcje o nich. Gdy tylko usłyszałam, że wychodzi kolejna część "Piratów z Karaibów" nie miałam wątpliwości, że odwiedzę kino i zapoznam się z kolejną przygodą nieokrzesanego Jaska Sparrowa. Czy spełniła moje oczekiwania?

Niestety nie do końca. Zaczynam podejrzewać, że te filmy są kontynuowane wyłącznie dla pieniędzy. Kiedyś cała historia opierała się na ciekawym pomyśle i jest on ciągnięty dalej, co jest dużą wadą. To wszystko staje sztampowe i podlega jednemu schematowi – jakaś klątwa rzucona lata temu, o której nagle się dowiadujemy, walka z nią i jakimś dawnym wrogiem, który nie wiadomo tak naprawdę, skąd się wziął. Z tego co sobie przypominam, żadna część nie była od tego wolna. I na początku robiło to odpowiednie wrażenie, ale teraz już się nudzi. Tym bardziej że miałam bardzo duże wymagania co do "Zemsty Salazara". Minęło sześć lat od czwartej części, więc to miał być wielki powrót. A wielki nie był.

Fabuła miała wiele wątków, lecz w dużej mierze było to pozorne, gdyż były one mało rozbudowane. Tylko ten główny był dostatecznie opisany, a reszta, mimo że była ciekawa, ginęła w tłumie, nad czym ubolewam. W mojej głowie pojawiało się wiele pytań i chciałam poznać na nie odpowiedzi, a nie było mi to dane. Na szczęście historia była bardzo wciągająca. Siedziałam i patrzyłam jak urzeczona, co stanie się dalej, do czego prowadzą poczynania Jacka i Henry'ego. Dlatego wszystko minęło mi bardzo szybko. Mam wręcz wrażenie, że za szybko. Film ma dwie godziny, więc nie jest krótki, choć krótszy w porównaniu do swoich poprzedników. 

Nie przepadam za akcją w produkcjach, ale tutaj uwielbiam ją. Jest barwna i trzyma w  napięciu. Nie można oderwać od niej wzroku, bo zawsze można coś przegapić, a przecież to byłoby straszne. Do tego dochodzi wiele niesamowitych efektów specjalnych, które pozwalają przenieść się w świat oceanów i tajemnic. 

Ze wszystkich bohaterów najbardziej do gustu przypadła mi Carina. Od początku filmu wie, czego chce i dąży do tego. Nawet jak zostanie rozczarowana, to nie załamuje się, tylko brnie dalej, by spełnić swoje pragnienia. Przyjmuje życie takim, jakim jest, ale przy tym próbuje zmienić go na lepsze. Posiada mimo zarozumiałości i zbytniej pewności siebie olbrzymią empatię, która pozwoliła mi ją polubić. Poza tym moją uwagę jak zawsze przykuł Barbossa. Nie wiem do końca, czemu tak bardzo lubię tego bohatera, ale bez niego "Piraci z Karaibów" byliby nudni. W tej części również był w formie. Żałuję trochę, że było tak mało samego Jacka i Willa Turnera. 

Jestem pod olbrzymi wrażeniem obsady filmu, gdyż była ona naprawdę dobra. Aktorzy odgrywający role Jacka, Barbossy i Salazara poradzili sobie perfekcyjnie ze swoimi rolami. Johnny Depp ukazał się z całym swoim kunsztem aktorskim. Podziwiam tego aktora, gdyż potrafi on zagrać specyficzne i przede wszystkim trudne role, radząc sobie z nimi doskonale. W "Zemście Salazara" chciałam ujrzeć również Orlanda Blooma, lecz jego rola tym razem nie była zbyt wielka. 

Zawiodłam się na tej części, lecz i tak jestem w siódmym niebie, że ja obejrzałam. I mimo wad była ona lepsze od swojej poprzedniczki. Jeśli oglądaliście poprzednie części, nie ma się, co zastanawiać – trzeba obejrzeć i tę. Tym bardziej że scena końcowa pokazuje rozpoczęcie nowej historii, więc możemy czekać na kolejne przygody naszych piratów. 

czwartek, 22 czerwca 2017

Stowarzyszenie umarłych poetów – Nancy H. Kleinbaum


Tytuł: "Stowarzyszenie umarłych poetów"

Autor: Nancy H. Kleinbaum

Tłumaczenie: Paweł Laskowicz

Kategoria: Literatura piękna

Wydawnictwo: Rebis

Liczba stron: 156

Ocena: 6/10








Szkolny system jest krytykowany przez wiele osób, które posiadają na jego temat obszerną wiedzę i przez takie, które powtarzają zdanie innych. Jednak w tych wszystkich negatywnych opiniach najczęściej powtarza się jeden motyw – brak indywidualności. Wszyscy uczniowie uczą się tych samych rzeczy z programu nauczania, mają w podobnych godzinach lekcje i piszą te same egzaminy na koniec. Gdzie w tym wszystkim kreatywność, możliwość rozwijania się w ulubionej dziedzinie? W placówkach szkolnych powtarza się jak mantrę te same regułki, pojęcia i opinie. Nie byłoby w tym nic złego. W końcu wykształcone społeczeństwo to lepsze społeczeństwo, ale często ta iskierka oryginalności zostaje zgaszona.

W Akademii Weltona rozpoczyna się kolejny rok szkolny, który ma ze sobą nieść wiele nauki i przede wszystkim możliwości dla młodych chłopców, którzy chcą w przyszłości studiować na takich uczelniach jak Harvard. Większość uczniów jest już znużonych i zniechęconych spędzaniem kilkunastu godzin przy nauce. Jednak w tym roku coś się zmienia... Lekcje angielskiego wyglądają odmiennie od poprzednich, a powodem tego jest zmiana nauczyciela. Pan Keating jest kreatywnym mężczyzną, który na każdym kroku przygotowuje dla chłopców niespodzianki, zachęcające do nauki i poszukiwania własnych talentów. Grupka przyjaciół jest tym tak bardzo zafascynowana, że postanawia poszukać informacji o swoim nowym mentorze. Wtedy trafiają na pewne stowarzyszenie, które w przyszłości zmieni całe ich życie. 

O "Stowarzyszeniu umarłych poetów" słyszałam tyle razy, że jest to nie do zliczenia. Wszyscy to zachwalali, mówili, że warto przeczytać, obejrzeć. Mimo to nie ciągnęło mnie do tej powieści, jednak sami wiecie, jak to jest. Jeśli wszyscy wokół dyskutują na temat jakieś historii, a ty nie masz pojęcia jakiej i nie możesz w ogóle wziąć udziału w tej rozmowie, to chcesz ją poznać nawet z brakiem chęci. W ten sposób ja poznałam tę opowieść i zawiodłam się. W ogóle byłam w olbrzymim szoku, gdy na okładce książki przeczytałam, że jest ona napisana na podstawie filmu. To naprawdę rzadkość. Nie wiedziałam, czego mam się po niej spodziewać. Nieraz spotkałam się z podobnym motywem i w literaturze, i w kinematografii. 

Styl autorki jest bardzo przyjemny. Książkę się czyta z radością i przede wszystkim bardzo szybko. Jednak brakowało mi czegoś charakterystycznego w języku, dzięki czemu od razu czytając fragment, wiedziałabym, że to akurat ona go pisała. Z chęcią bym odkryła coś specyficznego z jej stylu, co na długo zapadłoby mi w pamięć. Tak nie było. Na szczęście w powieści pojawiały się liczne wiersze, które ubarwiały całą historię i nadawały jej pewnego rodzaju kunsztowności. Niektóre wiersze sprawiły, że chcę lepiej się zapoznać z danym poetą. 

Sama w sobie fabuła jest bardzo wciągająca. To jest książka, którą najlepiej przeczytać na jeden raz i łatwo to zrobić, gdyż pobudza ona wyobraźnię. A kto nie lubi czasami dać jej zawładnąć sobą... w dodatku przez większość czasu jest bardzo radosna i pozytywna. Choć ma jedną, wielka wadę, przez którą zapomina się o wszystkich zaletach. Jest to przewidywalność. Naprawdę łatwo domyślić się, jak te wszystkie wydarzenia potoczą się dalej i jaki będzie ostateczny skutek. Nie trzeba być geniuszem, żeby na to wpaść. 

Jestem pod wielkim wrażeniem kreacji bohaterów. Pojawia się ich wielu i każdy ma własną, niepowtarzalną osobowość. W dodatku autorka postarała się, żeby każdy z nich był dopracowany. Uwielbiam takie postacie, więc przez większość książki czerpałam olbrzymią radość w poznawaniu ich. Oczywiście na pierwszy plan wysunął się Todd, którego bardzo polubiłam. W pewien sposób utożsamiam się z nim i przede wszystkim rozumiem go. Sympatię większość czytelników na pewno zdobył Neil – pozytywny i pełen pasji chłopak. W dodatku pojawił się jeszcze nieobliczalny romantyk – Knox, wprowadzający wzruszające momenty. Niestety zawiodłam się chyba na najważniejszym bohaterze, czyli profesorze Keatingu. Wyobrażałam sobie, że będzie nie wiadomo kim, a jego metody przełamią wszystkie schematy, tymczasem nie zaskoczył mnie niczym i po prostu był dobrym nauczycielem.

Pojawił się też jeden krótki wątek romantyczny, który był dla mnie przeuroczy. Mało prawdopodobne, żeby takie coś mogło wydarzyć się w życiu, ale to nie zmienia faktu, że obserwowałam dziwaczną relację Knoxa i Chris. Te dwie osoby były tak nieporadnie do siebie dobrane, że wielokrotnie chciało mi się z tego śmiać, ale przez to pasowały do siebie idealnie. Kibicowałam im przez cały czas i miałam nadzieję, że ich losy połączą się na dłużej.

Tematyka "Stowarzyszenia umarłych poetów" jest bardzo istotna. Podoba mi się, że autorka krytykuje stereotypowe metody nauczania. Nie twierdzę, że są złe, ale świat postępuje do przodu, więc również szkoła powinna się rozwijać. Oczywiście mówimy tu o trochę innych czasach, ale problematyka jest uniwersalna. Tym bardziej że pokazuje jak ważna jest w życiu indywidualność i to żeby o nią dbać. Każdy ma inny charakter, talenty i postrzeganie świata. To jest właśnie piękne, więc powinno się zwracać uwagę, by młode osoby dbały o to i przede wszystkim dostrzegały to. Jest to też pewnego rodzaju ostrzeżenie dla rodziców, którzy często zbyt pochopnie widzą swoje dzieci w wybranych wcześniej przez siebie rolach.

Cieszę się, że mam wreszcie własną opinię na temat tej książki. Niedługo pewnie porównam ją również z filmem. Choć jak sami widzicie, spodziewałam się po tej opowieści czegoś całkowicie odmiennego. Nie jest to powieść, którą każdy powinien przeczytać. Jeśli przeczyta to bardzo dobrze, jeśli nie to dużo nie straci. 

wtorek, 20 czerwca 2017

Królewska Klatka – Victoria Aveyard


Tytuł: "Królewska Klatka"

Autor: Victoria Aveyard

Tłumaczenie: Adriana Sokołowska-Ostapko

Cykl: Czerwona Królowa

Tom: III

Kategoria: Fantastyka

Wydawnictwo: Moondrive

Liczba stron: 568

Ocena: 7/10



Ludzie od wieków toczyli ze sobą wojny. To jest taki nasz własny schemat. Najczęściej szło o ziemie, pieniądze, władzę czy wolność. Wiele z tych rzeczy ma bardzo dużą wagę, np. wolność. Każdy jej pragnie i każdy jest gotowy o nią walczyć. Tylko ile musi przy tym poświęcić? Nie tylko własne życie, ale również życie innych ludzi. Wtedy zaczyna się przeliczanie, dyskutowanie, poszukiwanie najróżniejszych rozwiązań i ostateczne pytanie – czy warto?

Mare po tym jak dostaje się w ręce Mavena, musi wytrzymać pobyt w więzieniu. Jednakże nie jest to zimna i cuchnąca cela tylko przepiękna komnata w pałacu. Nie powinna narzekać. W końcu mogłaby być torturowana, upokarzana i pozbawiona wszystkich praw ludzkich. Siedzenie całymi dniami w pokoju nie może być w porównaniu do tego takie złe... Ale jest... Mare staje się marionetką w ręka Mavena, jego ulubioną zabawką, która musi robić to, co jej młodociany król karze. Nikt jej z zewnątrz nie pomoże, nie udzieli informacji, co stało się z jej bliskimi. Dziewczyna musi sama sobie poradzić z kaprysami władcy i przede wszystkim sama przetrwać. Czy jej się to uda?

Pamiętam, jak na rynek wchodziła pierwsza część "Czerwonej Królowej". Był wtedy duży szum i każdy miłośnik fantastyki i nie tylko chciał zapoznać się z tą książką. Głośna reklama i magnetyzująca okładka przyciągały ludzi, więc przyciągnęły i mnie. Tak o to minęło kilka lat i teraz wszedł trzeci tom o przygodach Mare. Byłam bardzo podekscytowana, bo na tę premierę czekałam długo i z olbrzymią niecierpliwością. Nareszcie mogłam ją przeczytać. Jakie mam odczucia po lekturze?

"Królewska Klatka" okazała się dobrą powieścią, którą z chęcią przeczytałam, ale nie będę ukrywać, że spodziewałam się po niej czegoś więcej. "Czerwona Królowa" była przeciętną książką, która raczej zniechęciła mnie do cyklu, ale że lubię kończyć to, co zaczęłam, to zapoznałam się ze "Szklanym Mieczem" i to właśnie on wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Na każdym kroku byłam zaskakiwana, a fabuła była wciągająca i pełna zwrotów akcji. Po takim czymś byłam przekonana, że kolejny tom spodoba mi się przynajmniej tak samo jak nie bardziej. Niestety nie spełnił tych oczekiwań.

Styl autorki jest mało charakterystyczny. Nie wyróżnia się niczym na tle innych pisarzy literatury młodzieżowej. Fakt jest przyjemny i dzięki temu mimo dużej liczby stron książkę szybko się czyta. Poza tym jest lekki, co niektórych może zniechęcić, ale nie jest to infantylny język.

Sama fabuła okazała się dla mnie jednym, wielkim rollercoasterem. Raz męczyłam niezliczone dni sto stron książki, nudząc się przy tym niemiłosiernie, by już następnego dnia bez najmniejszej przerwy przeczytać trzysta stron. To jest akurat skrajny przykład, jednakże pisarka naprawdę nie potrafiła uporządkować sobie w głowie własnego pomysłu. Miałam wrażenie, że jak wpadła na jakiś ciekawy pomysł, to do razu pisała bez zastanowienia, przez co wychodził totalny chaos. A w momencie, kiedy tego pomysłu brakowało, to na siłę ciągnęła jeden wątek, który stawał się coraz bardziej nużący i w ogóle nie zaskakiwał. 

Tym razem Victoria Aveyard pokusiła się o pewne zmiany w narracji. W poprzednich częściach oglądaliśmy świat z perspektywy Mare. Tym razem mogliśmy również go zobaczyć ze strony Cameron i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Evangeline. Gdy przeglądałam przed czytaniem książkę i zauważyłam ten zabieg, miałam mieszane odczucia. Mało który pisarz umie sobie z tym poradzić. Nasza autorka zrobiła to genialnie. Trzy całkowicie różne osobowości dały wielkie do popisu pole, które zostało w każdym nawet najmniejszym skrawku wykorzystane. Mare była jak zwykle irytującą Mare, Cameron miała wieczne problemy, ale była przy tym jak zawsze ironiczna, a Evengeline ukazała nareszcie powody swojego postępowania, które były wręcz szokujące. Stalowa narzeczona okazała się kimś o wiele ciekawszym i tajemniczym niż na początku myślałam.

Nie lubię Mare. Po prostu jej nie cierpię. Jest typową papierową postacią, która na każdym kroku denerwuje człowieka. Wielka bohaterka gotowa na poświęcenie, a tak naprawdę wiecznie narzekająca, użalająca się nad sobą rozpieszczona dziewczyna. Trwała wojna, ona znalazła się w niezbyt dobrej sytuacji, ale to nie dawało jej prawa na bycie pępkiem świata. Ludzie mieli tam o wiele gorzej, a wszystko kręciło się wyłącznie wokół niej. Za to bardzo cenię Mavena. Jak już wiecie nie jest to zbyt pozytywna postać. Tak naprawdę to wstrętny manipulator, ale ma w sobie taką iskrę i wolę walki, która sprawia, że czuję do niego sympatię. W porównaniu do Cala, który na każdym kroku jest tak samo przewidujący i mało emocjonalny. Pojawia się też wiele nowych bohaterów w tym Iris – niezwykła i tajemnicza kobieta. Mało się o niej dowiadujemy, ale pobudza ciekawość. 

Wątek romantyczny był przystępny w tej części. Nie była już to przesłodzona historyjka, która dawała w kość na każdym kroku. Choć końcówka... Nie wiem jak autorka mogła to zrobić. Nie chodzi o to, że to powiedzmy główne wydarzenie dotyczące relacji Mare i Cala było bezsensowne. Gdyby to był typowy romans, byłabym bardzo zadowolona w przeprowadzenia w taki sposób fabuły. To bardzo życiowe i potwierdzające pewien schemat. Jednak naprawdę, kiedy ważyły się losy wielu ludzi, inne państwa nareszcie zaczęły wyrażać swoje zdania na temat Szkarłatnej Gwardii, to mało mnie obchodziła relacja tej dwójki.

Byłam przekonana, że to ma być trylogia. Nie wiem, czy po prostu zamysł został zmieniony, czy to ja sama tak sobie wymyśliłam. Jednak nie ma wątpliwości, że kolejna część powstanie. Mimo że na tej troszkę się zawiodłam, to z chęcią poznam dalsze losy bohaterów i dowiem się, jak cała ta wielowymiarowa historia zakończy się.

niedziela, 18 czerwca 2017

Czarny Łabędź – reż. Darren Aronofsky


Tytuł: Czarny Łabędź

Reżyser: Darren Aronofsky

Produkcja: USA

Gatunek: Dramat

Rola główna: Natalie Portman

Czas trwania: 1 godz. 48 min.

Premiera: 21 stycznia 2011 r. (Polska), 1 września 2010 r. (świat)

Ocena: 6/10






Być idealnym – to chyba marzenie większości z ludzi. W końcu kto by nie chciał być doskonały we wszystkim albo chociaż w jednej dziedzinie? Jest się wtedy najlepszym i niepokonanym. Inni ludzie szanują cię oraz okazują respekt i może trochę strachu. Jednak tego nie osiąga się z dnia na dzień. Na to się składają lata ciężkiej pracy, łzy, porażki i olbrzymia motywacja oraz wytrwałość. Tu to są tylko słowa, a w rzeczywistości żmudna i wyczerpująca droga. Trzeba wiele poświęcić. Są osoby, które są na to gotowe, lecz czy na pewno doprowadzi ich to do wymarzonej perfekcji? 

Nina jest baletnicą, która bierze na poważnie swoją pracę. Chce osiągnąć mistrzostwo, więc codziennie wytrwale trenuje i na zawodowych treningach, i w domu. Każdy najmniejszy krok jest przećwiczony tysiące razy. Nie ma miejsca na pomyłkę. Gdy się okazuje, że zwalnia się posada primabaleriny w "Jeziorze Łabędzim", dziewczyna jest gotowa o nią walczyć. Tym bardziej że tym razem jedna osoba ma zagrać białego i czarnego łabędzia. Jest to niezwykłe wyzwanie, które w pierwszej chwili ją przerasta. Lecz na ile jest gotowa Nina, by udowodnić, że to jej należy się ta rola i przede wszystkim że podoła jej? 

Gdy po raz pierwszy spotkałam się ze wzmianką na temat tej produkcji, byłam zaciekawiona. Na tyle, że tytuł tego filmu zapadł mi w pamięci. Usłyszałam o nim ponownie po latach i właśnie wtedy zapragnęłam go obejrzeć. Nie zrobiłam tego od razu, lecz ostatecznie zapoznałam się z jego treścią i przyznam, że jestem zawiedziona. Nie wiedziałam do końca, o czym jest, ale kiedy zaczęłam oglądać, byłam zdumiona. Mimo że "Czarny Łabędź" nie podobał mi się, to jestem pod wielkim wrażeniem pomysłu. Sam motyw baletu jest bardzo rzadko spotykany w kinematografii, co dopiero w takim wykonaniu. Spodziewałam się czegoś całkowicie odmiennego, ale na początku byłam z niego zadowolona. Niestety pomysł spełzł na niczym. Dla mnie ten film miał olbrzymi potencjał, który prawie wcale nie został wykorzystany i bardzo tego żałuję. 

Na szczęście fabuła okazała się wciągająca. Chciałam dowiedzieć się, do czego prowadzi zachowanie Niny. Początkowo nie rozumiałam, o co jej chodzi. Dopiero z czasem zdałam sobie sprawę, co kieruje nią, dzięki czemu historia stała się bardziej przejrzysta. Choć do ostatnich chwil można było trochę się w niej pogubić. Nie nudziłam się, mimo że perspektywa baletnicy bardzo często mnie irytowała, co raczej zniechęcało mnie do dalszego oglądania. Ale tak bardzo chciałam się dowiedzieć, jakie będą konsekwencje tych wszystkich zdarzeń. I gdy się dowiedziałam, byłam bardzo zawiedziona. Pewnie ten fakt sprawił, że byłam rozgoryczona po filmie i ostatecznie wyciągnęłam z niego negatywnie na mnie wpływające wnioski. 

Na plakacie produkcji widzimy tajemniczą, piękną i okrutną postać. Mało kto mógłby przejść przy takiej kobiecie obojętnie. Dlatego właśnie dużo oczekiwałam od głównej bohaterki. Chciałam to w niej zobaczyć – tę wściekłość, pewność siebie i wrażliwość na muzykę. Nie doczekałam się tego, a mniemana przemiana wewnętrzna była w ogóle niewidoczna. Nina okazała się mało wyrazista i dość przewidująca. Jej przeciwieństwem była Lily – niespójna, nieokrzesana i pełna uczucia. Właśnie takie postacie przyciągają moją uwagę, więc to jej losy najbardziej śledziłam ze wszystkich. Zresztą tak naprawdę to bohaterów nie było za dużo i to wpływało negatywnie na fabułą. Większa różnorodność charakterów ubarwiłaby opowieść.

Tematyka, która jest poruszona w "Czarnym Łabędziu" jest niezwykle istotna i najczęściej pomijana. W życiu częściowo chodzi o to, żeby się starać, dążyć do doskonałości i osiągnąć sukces. I właśnie to się wpaja ludziom, lecz nikt nie myśli, co się stanie, gdy ktoś weźmie to zbyt dosłownie. Będzie zbyt wytrwały i nie będzie znał granic. Konsekwencje mogą być przerażające. Film daje wiele do myślenia.

Nie wiem czemu, ale bardzo nie lubię Natalie Portman. Jak patrzę na filmy z nią, choć zbyt dużo nie oglądałam ich, to mam wrażenie, że uroda zastępuje talent. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób ceni tę aktorkę, ale dla mnie nie umie wejść w rolę. Ma jedną maskę, której w ogóle nie zmienia, przez co produkcje z nią są złudnie podobne. Jedynie wyróżniła się Mila Kunic, grająca Lily. Myślę, że moją sympatię do bohaterki, zawdzięczam właśnie tej aktorce. Ukazała ona jej ekspresje oraz determinację. 

Nie żałuję, że obejrzałam "Czarnego Łabędzie", mimo że ten film w ogóle nie przypadł mi do gustu. Mam teraz własną opinię, ale również pytanie kołaczące się w głowie – co ludzie widzą w nim? Podzielcie się swoimi spostrzeżeniami. 

piątek, 16 czerwca 2017

Kod da Vinci – reż. Ron Howard


Tytuł: Kod da Vinci

Reżyser: Ron Howard

Produkcja: USA

Gatunek: Thriller

Rola główna: Tom Hanks

Czas trwania: 2 godz. 29 min.

Premiera: 16 maja 2006 r. (Polska), 17 maja 2009 r. (świat)

Ocena: 8/10






Zastanawialiście się, co by się stało, gdyby okazało się, że podstawy wiary, w które wierzymy, są kłamstwem? Zmodyfikowaną prawdą, która już dawno odbiegła od rzeczywistości? Dla ludzkości byłby to olbrzymi cios. Świat straciłby sens dla niektórych ludzi, a ci bardziej niecni wykorzystaliby ten fakt, aby zdobyć władzę. Prawda potrafi niszczyć. Jest jak żywioł, ale po burzy jest tęcza, więc może już pora by prawda wyszła na światło dzienne. 

Robert Langdon jest wezwany do Paryża a dokładnie do Luwru. Okazuje się, że zostało tam popełnione morderstwo w dość specyficzny sposób. Zwłoki kustosza muzeum  ułożone jak na szkicu Leonarda da Vinci. Morderca dla śledczego jest oczywisty. Jednak wszystko się komplikuje, gdy policja zauważa szereg zagadek pozostawionych przez zamordowanego człowieka. Wtedy Robert wraz z piękną Sophie rusza w zabójczą podróż, by odkryć zagadki z przeszłości. Czego się dowiedzą? Czy prawda nie będzie zbyt szokująca?

Myślę, że o "Kodzie da Vinci" słyszał chyba każdy. Sławna książka i popularna ekranizacja. Od dawna planowałam przeczytać "Kod Leonarda da Vinci", lecz na razie jednak tego nie zrobiłam. Lecz pokusiłam się o obejrzenie filmu. Dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam. Ni więcej, ni mniej, Produkcja spełniła wszystkie moje oczekiwania, ale również niczym mnie nie zaskoczyła.

Thrillery są bardzo lubiane przez ludzi. Ich popularność bije rekordy i przyciąga największą publiczność w kinach. Nie dziwię się. Trzymają w napięciu, dają najczęściej jakąś ciekawą zagadkę i ich akcja zainteresuje prawie każdego wybrednego widza. Są to filmy typowo dla rozrywki, lecz ten fakt nie odbiera im inteligencji i zaskakujących scen. "Kod da Vinci" nie jest schematycznym thrillerem. Jest czymś rzadziej spotykanym, ale spełniającym wszystkie jego wyznaczniki. 

Pomysł na fabułę jest niekonwencjonalny i przede wszystkim intrygujący. Gdy pierwszy raz usłyszałam rozmowy na jego temat, a była to rozmowa mojej babci i mamy, byłam zafascynowana. Premiera produkcji przypadała na moje dziecięce lata, więc jakoś dużo nie zrozumiałam, ale wystarczająco, by zrozumieć, że jest to kontrowersyjny film, a właśnie takie historie od najmłodszych lat najbardziej lubiłam. Teraz wreszcie poznałam ją.

Sama fabuła jest bardzo wciągająca. Przyznaję się, że nie obejrzałam całego filmu naraz, ale mimo to z zapartym tchem patrzyłam, co tym razem się zdarzy. Nie wiedziałam, do czego to wszystko prowadzi, ani jakie będą tego konsekwencje. Chciałam się tego wszystkiego dowiedzieć, tym bardziej że w "Kodzie da Vinci" jest wiele wątków, które zaskakują, ale zmieniają też znaczenie całej historii. Pasjonowała mnie to, choć w niektórych momentach trochę się gubiłam. Jedno wydarzenie miało wpływ na kilka, przez co tworzyła się niesamowicie rozbudowana sieć zagadek, sekretów i następujących po sobie skutków. Potencjał całej tej opowieści został w stu procentach wykorzystany,

O samej akcji nie powiem za dużo. Pojawiała się w odpowiednich momentach. Tam gdzie powinna być szybka, właśnie taka była. Trzymała w napięciu i sprawiała, że nieraz przeszły mnie ciarki po plecach. Jednak czasami ustępowała, by można zastanowić się nad przebiegiem tych wszystkich zdarzeń oraz wymyślić multum własnych możliwości. Pozwolić ponieść się wyobraźni, ale i tak na końcu zostać zaskoczonym.

Bohaterowie są dość różnorodni. O głównej postaci – Robercie – dowiadujemy się mało. Jego przeszłość pojawia się w niektórych fragmentach rozmów, ale to jest za mało by stworzyć spójny wizerunek tej postaci. Natomiast sama Sophie okazała się bardzo odważną kobieta, która była gotowa na wszystko by poznać prawdę o sobie, swoim dziadku i świecie. Nie cofnęła się przed niczym, by zyskać to czego chciała. Dzięki temu zyskała moją sympatię. Polubiłam również Leigha. Jest to przeurocza postać. Jego zachowanie potrafiło być niezrównoważone, z samą lojalnością też miał problem, ale mimo to zapamiętam tego bohatera wyjątkowo dobrze.

Obsada filmu jest niezwykle dobra. Tak samo jak fikcyjna postać, tak i aktor przykuł moją uwagę. Mam na myśli konkretnie Iana McKellena, który wcielił się w rolę Leigha. Idealnie oddał jego fascynację historią, częstą nieporadność, ale również skrywany spryt. Jednak największe wrażenie zrobił na mnie Paul Bettany (Silas). Trzeba mieć niezwykły talent, by oddać realność tych wszystkich brutalnych scen oraz fanatyzm i zarazem przywiązanie. Poza tym w tej produkcji gra Jean Reno, którego uwielbiam i bardzo cenię za kunszt aktorski.

"Kod  da Vinci" okazał się wyjątkowym dobrym filmem. Jeśli lubicie mroczne zagadki i nieodkryte prawdy, zostaniecie wciągnięci do rzeczywistości, gdzie historia pisze własną opowieść na teraźniejszości. 

środa, 14 czerwca 2017

Galerianki – reż. Katarzyna Rosłaniec


Tytuł: Galerianki

Reżyser: Katarzyna Posłaniec

Produkcja: Polska

Gatunek: Dramat

Rola główna: Anna Karczmarczyk 

Czas trwania: 1 godz. 17 min.

Premiera: 25 września 2009 r. (Polska), 13 września 2009 r. (świat)

Ocena: 7.5/10






Życie nastolatków nie jest takie piękne, jak się wydaje. Niektóre młode osoby mają wszystko – kochających rodziców, inteligencję, przyjaciół i pieniądze. Lecz nie wszystkie... Jest wiele uczniów, którzy przeżywają w domu piekło, nie mają co jeść lub są nie akceptowani przesz rówieśników, co prowadzi do znęcania się psychicznego i fizycznego. Takie sytuacje mogą mieć wpływ na całe życie. Dlatego trzeba sobie jakoś z tym radzić, tylko często to radzenie prowadzi do jeszcze gorszych wydarzeń.

Ala jest uczennicą gimnazjum. Jest nieśmiała i jeszcze dość dziecinna na swój wiek. Z zafascynowaniem obserwuje swoje koleżanki z klasy, które zawsze są wymalowane, ubrane w markowe ciuchy i pewne siebie. Dla nich liczy się tylko wygląd i pieniądze. Pewnego dnia Ala pomaga jednej z dziewczyn. Odtąd zaczyna spędzać z nimi czas. Przywódczyni paczki – Milena tłumaczy jej, skąd biorą pieniądze, a raczej drogie rzeczy. Wtedy okazuje się, że nastolatki spędzają czas w galeriach handlowych, gdzie znajdują mężczyzn, z którymi za upominki uprawiają seks. Czy Ala do nich dołączy? Ile można zrobić dla drogich rzeczy i ucieczki od prawdziwej rzeczywistości?

Minęło wiele lat, odkąd ten film wszedł do kin, lecz ja dopiero teraz postanowiłam się z nim zapoznać. Słyszałam najróżniejsze opinie o "Galeriankach", więc stwierdziłam, że najwyższa pora wyrobić sobie własną. I należę do tych osób, na których produkcja zrobiła olbrzymie wrażenie. Nie jest to jakoś wyjątkowo dobry film ani pod względem technicznym, ani fabularnym, ale problematyka jest wręcz przerażająca.

Pierwsze co mnie od razu na początku uderzyło, to fakt, że przecież takie rzeczy się zdarzają. Na szczęście nigdy nie byłam świadkiem takich sytuacji, ani nie znałam osoby, która w taki sposób wykorzystywałaby swoje ciała (przynajmniej o tym nie wiem), więc dla mnie jest to niewyobrażalne. Ale "Galerianki" nie powstały wyłącznie na bazie czyjeś wyobraźni, tylko opierają się na prawdziwych zdarzeniach. To jest konkretny problem i tak naprawdę o tym przecież raczej się nie mówi. To nie jest temat poruszany na co dzień, a tak samo istoty jak narkotyki czy alkohol. 

Fabuła jest bardzo szkicowa, więc pewnie dlatego wiele osób ocenia ten film negatywnie. W tym przypadku mnie akurat to nie raziło. To nie miała być historia pełna zwrotów akcji, tylko zwrócenie uwagi na pewien problem. I ta produkcja właśnie to robi. Opowieść rozwija się powoli. Od nudnych początkowych scen do szokującego rozwinięcia akcji. Gdy zaczęłam oglądać, byłam przekonana, że to będzie coś słabego, ale końcówka zrobiła na mnie takie wrażenie, że na długo zapadnie mi w pamięć. 

Bohaterowie okazali się bardzo wyraziści i różnorodni. Jest to duży plus, tym bardziej że często ich osobowości zahaczały o karykaturalność, co spotęgowało moje odczucia. To była smutna prawda o nich. Nie przywiązałam się do nikogo. Byli to dla mnie obcy ludzie i właśnie tacy mieli być. Bo to nie jest opowieść o kimś konkretnym. Takie samo rozżalenie wywołała we mnie każda postać. Było mi ich tak bardzo szkoda, ale zarazem zdawałam sobie sprawę, że są sami sobie winni, choć ich sytuacja najczęściej była trudna, czego wynikiem były okrutne zachowania. 

Podziwiam grę aktorską Anny Karczmarczyk, która perfekcyjnie poradziła sobie z tym zadaniem. Potrafiła zagrać niewinną i nieśmiałą dziewczynkę, ale zarazem pewną siebie i okrutną kobietę. Nie każdy aktor umiałby tak zagrać. Poza tym byłam pod wrażeniem obsady. Pojawiło się tam wiele znanych nazwisk aktorów, których bardzo cenię. Np. Artur Barciś czy Izabela Kuna. 

"Galerianki" są naprawdę mocnym filmem, o którym pamięta się jeszcze długo po obejrzeniu. Nie jest to głupiutka historyjka o bandzie nastolatek, tylko przerażająca opowieść o dojrzewających ludziach, którzy nie mogą sobie poradzić z problemami w domach rodzinnych oraz brakiem akceptacji. Jest to uderzająca produkcja. 

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Vaiana: Skarb oceanu – reż. Ron Clements, John Musker


Tytuł: Vaiana: Skarb oceanu 

Reżyser: Ron Clements, John Musker

Produkcja: USA

Gatunek: Animacja

Rola główna: Auli'i Cravalho

Czas trwania: 1 godz. 53 min.

Premiera: 25 listopad 2016 r. (Polska), 23 listopad 2016 r. (świat)

Ocena: 5/10






W naszym świecie jest pewien schemat dotyczący zawodu. Jeśli dziecko ma rodziców prawników lub lekarzy, ma iść w ich ślady. Najczęściej rodzina, znajomi nawet nie biorą pod uwagę, że ten mały człowiek pragnie czegoś innego. Nie ma znaczenia, jakie ma talenty i czy w ogóle nadaje się, by wykonywać tę pracę. I tak wszystko załatwią rodzice, którzy chcą jak najlepiej dla swojej pociechy. Oczywiście jest wiele rodzin, które nie ulegają tej tendencji. Jednakże niewystarczająco wiele... A dzieci mają to do siebie, że ich marzenia są olbrzymie, a one są gotowe zrobić wszystko, by je spełnić. Kiedy nawet nie spróbują, czuję się niepewne i zranione. Czy nie powinno dawać się im wyboru?

Vaiana jest córką wodza, więc to ona niedługo przejmie władzę nad wioską. Jest to bardzo odpowiedzialne zadanie, gdyż będzie musiała umieć sobie poradzić z problemami mieszkańców, żywiołami i niebezpieczeństwem, które w każdej chwili może się pojawić. Jednak nikt nie ma wątpliwości, że dziewczyna sobie z tym poradzi. Od dziecka miała własne zdanie, radziła sobie z kłopotami, dobrze dogadywała z ludźmi oraz wykazywała się wręcz nadmierną energicznością. Idealna przywódczyni. Lecz Vaiana w swoim sercu niesie inne pragnienie. Chce podróżować po morzu, odkrywać nowe wyspy i przeżywać niesamowite przygody. Ku jej rozpaczy jej ojciec dba, by jego ukochana córeczka nie dała się ponieść marzeniom. Ale pewnego dnia wszystko się zmienia... 

Uwielbiam animacje. Mimo że już dawno z nich wyrosłam, to i tak bardzo je cenię i z fascynacja oglądam każdą najnowszą bajkę. Jednak od kilku lat czuję pewnego rodzaju niesmak. Te opowieści są coraz nudniejsze i nie niosą już ze sobą tyle wiedzy co kiedyś. Na początku zrzucałam to na swój wiek. W końcu muszę inaczej postrzegać te historie niż w dzieciństwie, ale wróciłam do tych animacji z przełomu XX i XXI wieku. Okazało się, że te starsze były o wiele lepsze. Jednakże mimo to nie poddaję się i oglądam nadal. "Vaiana: Skarb oceanu" miała bardzo głośną reklamę, która przyciągała chyba każdego miłośnika tego gatunku. Właśnie dlatego postanowiłam ją obejrzeć i niestety bardzo się zawiodłam. 

Muszę przyznać, że pomysł na tę produkcję jest oryginalny. Nie przypominam sobie, żebym oglądała coś podobnego. Oczywiście niektóre motywy się powtarzają, ale nie na tyle by mieć odczucia, że ta opowieść jest powielana. Gdy zaczęłam oglądać "Vaianę", zdałam sobie sprawę, że tyle o niej słyszałam, a tak naprawdę nie miałam pojęcia, o czym jest. Spodziewałam się miłosnej historii, kolejnego wcielenia księżniczki. Dostałam to, ale w całkowicie nowym wydaniu, które bardzo mnie zaskoczyło. 

Fabuła miała olbrzymi potencjał. Widziałam w swojej wyobraźni, jak może się potoczyć ta historia, ile różnych możliwości można wykorzystać. Tymczasem okazała się  po prostu nudna. Miałam duży problem, żeby ją obejrzeć do końca. Opierała się na jednym, głównym motywie. A to za mało. Tym bardziej że w jej otoczeniu wyczuwało się tyle innych wątków, które można by bardziej rozbudować, tworząc panoramiczność. A tak to wszystko zostało wrzucone do jednego, małego pudełeczka i się gniotło. Każdy walczył, ale nie mógł wywalczyć tych kilku minut dla siebie. Niesamowicie mnie to irytowało.

Na szczęście samo uniwersum zrobiło na mnie dobre wrażenie. Jak na animację okazało się bardzo rozbudowane. Oparte na bardzo ciekawej mitologii, która mogłaby wystąpić w całym cyklu filmów i jestem pewna, że wszystkie przy odpowiednim wykonaniu okazałyby się ciekawe i poruszające. Co prawda brakowało w tym świecie podstaw, jednak w tym przypadku jest to wybaczalne i jakoś bardzo nie rzuca się w oczy. Zresztą cała ta piękna wyspa okazała się tak wielobarwna i różnorodna, że byłam zafascynowana. No dobra... Nie będę tego przed wami ukrywać – chciałabym tam się znaleźć chociaż na chwilkę.

Co do postaci mam ambiwalentne odczucia. Maui wykazał się wyrazistą osobowością, która wręcz przyciągała do siebie. Nie jest to bohater, którego tak po prostu lubimy. Do niego trzeba się przekonać, zrozumieć jego postępowanie i zaakceptować wady, które tak naprawdę dominują. Do samego końca nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co on zrobi. Może okaże się zły, a może właśnie stanie po dobrej stronie. To misz-masz gryzących się cech. Poza tym jeszcze babcia Vaiany okazała się kimś tak bardzo wyjątkowym. Po prostu wielbię tę kobietę. Jej nie obchodziły utarte zasady, konwenanse. Świat jest zbyt piękny i daje zbyt wiele możliwości, by przejmować się nieistotnymi rzeczami i oceną innych. Zapamiętam ją na długo. No i jeszcze kogut – przezabawne stworzenie, które ubarwiło całą opowieść. Niestety sama Vaiana zawiodła mnie. Mogła być kimś, a tak naprawdę była przezroczystą postacią. 

Tematyka filmu w przeciwieństwie do samej fabuły jest mało oryginalna. Wyobrażam sobie jakąś starszą babunię w chustce i o lasce, która jak nawiedzona mówi: "Podążajcie za swoimi marzeniami! To jest najważniejsze." Szczytna idea, ale pokazana w mało interesujący sposób i zbyt konwencjonalny. Takich bajek powstało już tysiące. I tak naprawdę ostatecznie jest to mało pouczające, choć w pewien sposób motywuje.

Wielki plus dla grafiki. Jest cudowna. Pełna kolorów, dopracowanych detali. No po prostu nie można oderwać oczu. Przynajmniej ja nie mogłam.

Spodziewałam się po "Vaiana: Skarb oceanu" czegoś lepszego i niestety bardzo się zawiodłam. Jest to po prostu animacja dla dzieci, która starszych widzów nie przekona do siebie. Jeśli macie dzieci, to warto z nimi obejrzeć tę produkcję, ale dla własnej rozrywki nie polecam.

piątek, 9 czerwca 2017

Szary Mag. Trylogia – Jarosław Prusiński


Tytuł: "Szary Mag. Trylogia"

Autor: Jarosław Prusiński

Kategoria: Fantastyka

Wydawnictwo: e-bookowo.pl

Liczba stron: 493

Ocena: 8/10










Miłość może być słowem trwałym i bardzo ulotnym. Czasami spotykamy miłostki przez całe życie, ale nadal nie jesteśmy szczęśliwi i wiecznie czegoś nam brakuje. Ale najczęściej prędzej czy później w ciągu kilku sekund nasze życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Wtedy  nie zdajemy sobie jeszcze z tego sprawy. Może nie chcemy wiedzieć albo nie wierzymy, że to właśnie nam się to przydarza. Wtedy przychodzi prawdziwa miłość, której nikt nie pokona. Niesie ona ze sobą nieograniczone szczęście, oddanie, ale też cierpienie i determinacje, o którą nie podejrzewalibyśmy siebie sami.

Vivian stała się niewolnicą i musi pogodzić się z tym faktem. Nie jest to łatwe, gdy w przeszłości miała dobrą pozycję społeczną i nie musiała nikomu służyć. Teraz została kupiona przez człowieka w szarej szacie, który posiada olbrzymie umiejętności magiczne. Powinna go cenić i być mu wierna, lecz ona czuje tylko nienawiść i obrzydzenie. Ale czy na pewno? Może jednak w jej sercu jest jakaś iskierka, która zmieni w przyszłości bieg historii...

Chyba po raz setny przypomnę wam, że uwielbiam fantastykę i ze wszystkich gatunków to właśnie ją najbardziej cenię. W świecie fantasy nie ma żadnych ograniczeń. Można wszystko, a rozbudowane metafory ukazują realne życie. Od dawna potrzebowałam właśnie takiej książki. Staram się wyjść poza własne schematy, jednak czasami trzeba do nich powrócić i przypomnieć sobie, dlaczego właśnie je się wybrało. "Szary Mag" okazał się do tego idealny. To właśnie taki rodzaj fantastyki najbardziej lubię i to on pozwala mi się przenieść do innego świata. Nie jest to zwykła opowiastka z dodatkiem kilku magicznych zaklęć czy istot. To coś więcej, co nieraz mnie zaskoczyło.

Styl autora jest charakterystyczny, co jest olbrzymim plusem. Ważne jest, żeby pisarz wyróżniał się czymś na tle innych, a chyba nie ma nic lepszego niż indywidualny język. Jest on ciężki, co może zniechęcić wiele osób lub właśnie zachęcić. Ja zawsze wolałam skupić się i "pomęczyć" z trudnym językiem niż narzekać na zbyt lekki, dlatego mnie on przypadł całkowicie do gustu. Tym bardziej że jest on bardzo dopracowany i rozbudowany, a to robi dobre wrażenie. Wiemy, że powieść nie została potraktowana po macoszemu.

Fabuła jest wyjątkowo wciągająca. "Szary Mag. Trylogia" to nie jest króciusieńka książeczka, więc przeczytanie jej zajmuje trochę czasu, ale tego w ogóle się nie zauważa. Dla mnie przeczytanie jej to była krótka chwila. Poza tym na początku powieść kojarzyła mi się z twórczością Trudi Canavan. Miałam pewne obawy, że okaże się ona zbyt podobna do jej dzieł, jednakże z czasem to wrażenie minęło i opowieść poszła własną ścieżką. Stała się nieprzewidywalna i wielowątkowo. Niektóre wydarzenia były ukazane bardzo dokładnie, co dawało panoramiczność, która jest dla mnie tak bardzo istotna. Dzięki temu mogłam zrozumieć te wszystkie wydarzenia oraz motywy, które kierowały bohaterami. Innym razem niektóre sytuacje były pominięte i do tego mam ambiwalentny stosunek. Czasami naprawdę chciałam się dowiedzieć dokładnie, co tam się działo, przez co byłam zirytowana. Ale innym razem rozumiałam, że przebieg zdarzeń musi częściowo pozostać tajemnicą, by nasza wyobraźnia mogła zadziałać. Dlatego ten zabieg nie oceniam ani na plus, ani na minus. 

Uniwersum pozostało dla mnie jedną, wielką zagadką. Jest ono niesztampowe i bardzo rozbudowane, ale zarazem często niezrozumiałe i wydaje mi się, że zbyt pobieżnie opisane. Można by z tego stworzyć coś niesamowitego, co częściowo autor zrobił, ale ostatecznie między wersami czuć niewykorzystany potencjał. Nie zmienia to faktu, że przywiązałam się do tego świata i z chęcią poznałabym jeszcze inne historie, dziejące się w tym uniwersum.

Z bohaterów pokochałam Szarego Maga i jego córkę. Są to dla mnie postacie nieskazitelnie czyste. Mimo że może tak nie do końca jest, to zapamiętam je jako postacie pozytywne i pełne empatii. Oczywiście moją uwagę przyciągnęła też niesforna Vivian. Nieraz ani nie dwa zirytowała mnie, ale dzięki temu zauważyłam jej mocny i bardzo wyrazisty charakter. Rzadko kiedy spotyka się takie postacie, więc mimo kilku naszych wspólnych sprzeczek, ostatecznie polubiłam ją. Ogólnie zauważyłam tendencję silnych osobowości w powieści. Takie najbardziej lubię, lecz pojawiło się ich trochę za dużo...

Co do samego wątku romantycznego jestem nastawiona pozytywnie, co jak sami wiecie, zdarza się rzadko. Był on przyjemny i uroczy, ale przy tym na szczęście nieprzesłodzony.  Muszę przyznać, że przywraca wiarę w prawdziwą miłość, więc jeśli ktoś ma wątpliwości, że ona istnieje, powinien przeczytać tę książkę. 

Miałam wysokie oczekiwania do "Szarego Maga" i muszę ku mojemu zdziwieniu przyznać, że zostały one spełnione. Zwykle zbyt wiele oczekuję od książek, więc jestem zawiedziona. Na szczęście tym razem tak nie było, więc polecam tę trylogię wszystkim fanom fantastyki. 

Za możliwość poznania przygód Szarego Maga i Vivian oraz przeżycia niezliczonej liczby przygód dziękuję bardzo autorowi powieści – Jarosławowi Prusińskiemu

sobota, 3 czerwca 2017

Duma i uprzedzenie – Jane Austen


Tytuł: "Duma i uprzedzenie"

Autor: Jane Austen

Tłumaczenie: Anna Przedpełska-Trzeciakowska

Seria: Angielski ogród

Kategoria: Klasyka

Wydawnictwo: Świat Książki

Liczba stron: 368

Ocena: 7/10





Czuliście się kiedykolwiek ograniczeni przez etykietę? Denerwowało was, że z góry macie ustalone to czego nie wolno, a co wolno? Albo postępowaliście wbrew sobie, bo tak właśnie wypada? Myślę, że na każde pytanie można odpowiedzieć bez zastanowienia "tak". A co byście powiedzieli, gdybyście przenieśli się do świata, gdzie wszystko opiera się na grzeczności i uprzejmości, a wasze własne zdanie nie ma żadnego znaczenia?

Państwo Bennet mają pięć dorosłych córek. Przyszedł czas, żeby każdą z nich wydać za mąż. Celem życiowym ich matki jest znalezienie im jak najlepszego męża i powiększenie ich majątku. Gdy tylko ich sąsiadem zostaje młody i przystojny mężczyzna, kobieta szaleje z zachwytu. Sprawę polepsza jeszcze fakt, że jest to bardzo bogaty człowiek. W oczach matki decyzja zapadła – ma zostać życiowym partnerem jednej z jej córek. Nieważne której, choć najlepsza byłaby Jane. W końcu jest najstarsza i najpiękniejsza. Jednak co zrobić z Elżbietą, która ma dość górnolotne wymagania co do przyszłego męża. W głowie pani Bennet pojawiają się tysiące takich pytać. Czy kobieta spełni swoje marzenie?

O Jane Austen słyszał chyba każdy miłośnik literatury. Jej książki to już klasyka. Dotychczas nie zapoznałam się z żadną, ale stwierdziłam, że to chyba już czas. Nie ma na co czekać. Tak sięgnęłam po "Dumę i uprzedzenie", które od dawna mnie fascynowały. Oczekiwałam od tej powieści bardzo wiele. W końcu to nie jest pierwsza lepsza książka ani pisarka. Zyskała sławę na całym świecie, więc raczej nie stało się to przez przypadek. Może to właśnie moje wysokie wymagania sprawiły, że "Duma i uprzedzenie" nie zrobiły na mnie dużego wrażenie, a wręcz się na niej zawiodłam.

Styl Jane Austen nie jest lekki. Autorka używa patetycznego języka i wielu ciekawych porównań. Razem tworzy to mało przejrzystą całość, ale w tym przypadku nie jest to wada. Bardzo doceniam taki styl, ponieważ jest od charakterystyczny oraz dopracowany, co cenię w powieściach. Wszystkie opisy, wydarzenia są rozbudowane na wiele stron. I tu niestety dla mnie okazało się to przesadą. Czasami czytałam cały olbrzymi rozdział i nie dowiadywałam się niczego istotnego. Po prostu był o niczym. Książka ma prawie czterysta stron pisanych maczkiem, a mało się w niej dzieje.

Gdy zaczęłam czytać "Dumę i uprzedzenie", w pewien specyficzny sposób byłam zafascynowana. Wierzyłam, że zostanę zaskoczona i to wszystko jest jedną, wielką, nieprzewidywalną opowieścią. Tymczasem okazało się, że owszem – wątków jest dużo, ale są one do siebie podobne, przez co miałam wrażenie, że cały czas zapoznaję się z tą samą historią od nowa. Nużyło mnie to. 

Co do samych opisów mam mieszane odczucia. Jak już wspominałam, bardzo je cenię, ale w tej lekturze nie zawsze mnie przekonywały. Pojawiało się ich okropnie dużo i było to streszczanie faktów. A jak sami wiecie, fakty opowiedziane w zwykły sposób najczęściej nudzą. I czasami tak właśnie było. Myślę, że są osoby, które te opisy doceniają, jednakże nie są one dla każdego.

Moim ulubionym bohaterem, jak pewnie się domyślacie, jest pan Darcy. Wiem, że w tej chwili nie wykazuję się oryginalnością, ale w tym mężczyźnie coś jest. Kiedy go poznałam, to nie mogłam uwierzyć, czemu ludzie się tak nim zachwycają. Przecież to nadęty i zarozumiały snob. W tym miejscu wielkie brawa dla autorki. Ona pozwala nam w to uwierzyć, z premedytacją zniechęca nas do niego i nie skupia się na jego życiu. Z czasem to wszystko się zmienia. W panu Darcym zachodzi przemiana wewnętrzna, która szokuje. W tym samym momencie we mnie też przeszła przemiana. Zmieniłam zdanie o tym arystokracie i zaczęłam go uwielbiać. Niestety słynna Elżbieta zawiodła mnie. Polubiłam tę bohaterkę, ale nie do końca. Od pierwszych do ostatnich stron nie byłam w stanie jednoznacznie jej ocenić. Okazała się dla mnie wielką zagadką, którą niekoniecznie chciałam rozwiązywać. Natomiast do jej ojca zapałałam wielka sympatią. Jak można nie polubić kogoś tak dziwnego i nieogarniętego? W powieści pojawiła się olbrzymia różnorodność charakterów, choć były one mało wyraziste. Sama musiałam ich szukać i akurat to uważam za duży minus.

Wątek romantyczny na początku nie skupiał się na głównej parzy tylko na Jane i panu Bingley'u. Jest to świetny zabieg, bo bardzo długo nie zwracałam uwagi na głównych bohaterów i w tym miejscu zostałam pozytywnie zaskoczona. Dopiero z czasem lepiej poznajemy Elżbietę i pana Darcy'ego. Powoli zaczynamy się z nimi utożsamiać i pragniemy, by byli razem mimo że jest to wręcz niemożliwe. Ale oni idealnie do siebie pasują, więc nie przyjmujemy do siebie innej opcji. Jest to troszkę naiwne, ale przy tym bardzo przyjemne, a przecież taki był zamysł tej książki.

Tematyka "Dumy i uprzedzenia" wydaje się błaha i momentami infantylna, ale ukazuje też wiele poważnych problemów. W tamtych czasach dominowała etykieta, która potrafiła łamać ludzkie życie. Obserwacje zwyczajów z przeszłości okazały się ciekawym zajęciem. Pozwoliły na poszerzenie wiedzy, ale również ukazały problematykę determinizmu. Nie do końca wiem, co o tym wszystkim myśleć.

Niestety "Duma i uprzedzenie" nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia, ale mimo to jestem zadowolona, że zapoznałam się z tym klasykiem i wyrobiłam własne zdanie. Myślę, że to jest dobra książka, lecz nie każdego przekona do siebie. Jeśli lubicie klimaty XVIII wiecznej Anglii i słodkie historie o miłości, to chyba nie ma dla was lepszej pozycji niż ta. Jednakże jeśli nie jesteście do tego przekonani, to nie oczekujcie od niej za wiele.  

czwartek, 1 czerwca 2017

Alchemik z gwiazdy – Sonia Wiśniewska


Tytuł: "Alchemik z gwiazdy"

Autor: Sonia Wiśniewska

Kategoria: Fantastyka

Wydawnictwo: Novae Res

Liczba stron: 234

Ocena: 6/10











Gdy byłam dzieckiem, chciałam zostać lekarzem. To było moje olbrzymie marzenie. Nie do końca wiedziałam, na czym polega ten zawód, ale mimo to wydawał mi się niesamowity i wspaniały. Od tego czasu minęło wiele lat, a ja uczyłam się, zmieniałam zdanie i poznawałam nowe nauki. Jednak moje marzenie nadal pozostało, a chemia stała się pasją. Jestem przekonana, że duża część z was może opowiedzieć podobną historię. Niektórym pewnie nawet udało się spełnić to marzenie. Jest to opowieść o pragnieniach, ich spełnieniu, pasji i olbrzymim zaangażowaniu, prawda?

Karol jest alchemikiem na dworze króla południa. Jest najlepszy i wszyscy doceniają jego umiejętności a w szczególności sam król. Od mistrza oczekuje się pomocy i zaangażowania o każdej porze dnia, lecz on nie narzeka. Wie, jakie są jego obowiązki, a sama praca okazała się dla niego pasją i sensem życia. Jednak zima jest czasem wakacji dla Karola, ponieważ jego władca zapada w zimowy sen. W tym roku wszystko się zmienia – król budzi się wcześniej  niż powinien i wysyła swojego alchemika na misję, która wydaje się niemożliwa do spełnienia. Czy uczony poradzi sobie? Kim tak naprawdę jest?

Polska literatura jest mało popularna w Polsce. Brzmi to paradoksalnie i niedorzecznie. Jednakże gdy rozmawiał z moimi rówieśnikami, okazało się, że są oni zniechęceni do naszych ojczystych dzieł i wolą wybierać zagraniczne. Ja nigdy nie miałam takiej niechęci, choć przyznaję, że po polskie książki sięgam bardzo rzadko, z czego nie jestem dumna. Nie zmienia to faktu, że nie rozumiem, co w naszych powieściach jest nie tak, że ludzie nie chcą ich czytać. Jak w każdym kraju mamy lepsze i gorsze pozycje. Wystarczy tylko poszukać tych lepszych i polska literatura jest tak samo wartościowa jak na przykład brytyjska. Dlatego nawet się nie wahałam przed przeczytaniem "Alchemika z gwiazdy". I uważam, że było warto.

Sami wiecie, że fantastyka jest przeze mnie ubóstwiana. Przez lata nie sięgałam po inny gatunek. Stosunkowo niedawno otworzyłam się na inne typy książki. Ale sentyment pozostał, choć właśnie od powieści fantasy wymagam najwięcej. Czytałam wystarczająco dużo pozycji, by zdawać sobie sprawę, czym jest naprawdę dobra fantastyka. "Alchemik z gwiazdy" ma wiele zalet, które zwróciły moją uwagę.

Alchemia w literaturze i kinetografii jest częstym motywem, który był poruszany już na tysiące sposobów. Tutaj autorka wykorzystała ten topos w jeszcze inny sposób. Bardzo mi się to podobało. W obecnych czasach trudno jest wymyślić coś nowego, więc powtarzanie jest konieczne, tylko trzeba zrobić to w odpowiedni sposób, by nie wyszedł plagiat. Sonia Wiśniewska poradziła sobie z tym idealnie. Pomysł okazał się oryginalny i bardzo przyjemny, dzięki czemu książkę dobrze się czyta.

Styl pisarki jest prosty, przez co w niektórych momentach irytujący. Nie jest on infantylny, jednak po mojej ukochanej fantastyce oczekiwałabym innego języka, który pozwoli mi bardziej zrozumieć wykreowany świat. Przy tym jest on mało charakterystyczny, co dla mnie jest minusem. Na szczęście sytuację ratują liczne cytaty. "Alchemik z gwiazdy" jest skarbnicą pięknych sentencji, które bez wątpienia w najbliższym czasie przepiszę i zachowam w swojej pamięci.

"Radosne chwile przemijają jak sekunda na zegarze, której nie da się cofnąć. Te chwile zmieniają się we wspomnienia, do których na szczęście zawsze możemy wrócić i tak... do nich z szerokim uśmiechem i tęsknotą powracamy. Bo tym chcemy żyć, bo chcemy mieć pewność, że nasze życie nie zostało zmarnowane."

Fabuła okazała się niesamowicie wciągająca. Książkę przeczytałam w kilka godzin. Jest ona krótka, lecz mimo to sama byłam zdziwiona, że tak szybko przez nią przebrnęłam. Pojawiają się w niej ciekawe nawiązania chociażby danse macabre, które jest moim ulubionym motywem średniowiecznym. Mało kto obecnie wykorzystuje ten topos, więc pisarka zapunktowała u mnie tym. 

Nic nie wskazuje na to, by miała pojawić się kolejna część, jednak uważam, że "Alchemik z gwiazdy" byłby idealnym rozpoczęciem czegoś większego, co w przyszłości mogłoby stworzyć niesamowite uniwersum oraz szokującą historię. Sama opowieść jest bardziej skierowana do młodszych czytelników. Nie mówię tu o małych dzieciach tylko bardziej o młodych nastolatkach, których zapewne urzekłaby ta książka.

Olbrzymi plusem powieści są liczne opisy. Coraz częściej autorzy zapominają, jak istotną pełnią one funkcje. Na szczęście tutaj pani Wiśniewska nie zapomniała o tym. Były one idealne – nie za długie i nie za krótkie. Dodawały opowieści barwy oraz pozwalały na wyobrażenie sobie świata przedstawionego oraz uczuć głównego bohatera.

Co do samego uniwersum mam bardzo mieszane odczucia. Zaciekawiło mnie, ale odczuwałam też pewnego rodzaju braki, które czasami zniechęcały mnie do czytania. Ten świat ma olbrzymi potencjał i można by stworzyć z niego epicką rzeczywistość, lecz nie został on wykorzystany, czego bardzo żałuję.

Bohaterów w powieści było stanowczo za mało. Czułam niedosyt charakterów, tym bardziej że główny bohater okazała się mało wyrazisty i papierowy, czego po prostu nienawidzę. Jedynie jego przyjaciel – Incognito – sprawił, że chciałam dalej poznawać ich przygody.

Podobała mi się problematyka "Alchemika z gwiazdy". Nie była ona jakoś bardzo rozbudowana, ale wystarczająco, by przekazać główne założenia. Powieść ukazuje, co to znaczy pasja i zaangażowanie, ale ujawnia też jej częste niepożądane konsekwencje, o których ludzie najczęściej zapominają, oddając się swoim marzeniom i hobby. Możemy zaobserwować, co znaczą uczucia i jak nimi kierować, a raczej przestrzega nas przed zbytnią ich kontrolą.

Cieszę się, że zapoznałam się z tą opowieścią. Nie jest ona jakoś bardzo dobra, ale jak na debiut warta przeczytania. Spędziłam z nią wiele miłych godzin, które pewnie zapamiętam na dłuższy czas.

Za możliwość przeniesienia się do magicznego świata i poznania tajemnic alchemii serdecznie dziękuję portalowi Zażyj Kultury i wydawnictwu Novae Res