wtorek, 16 lipca 2019

Głodne Słońce. Dymiąca Zwierciadło – Wojciech Zembaty


Tytuł: Głodne Słońce. Dymiące Zwierciadło

Autor: Wojciech Zembaty

Cykl: Głodne Słońce

Tom: I

Seria: Fantastyka z Plusem

Kategoria: Fantastyka

Wydawnictwo: Powergraph

Liczba stron: 538

Ocena: 8.5/10






Nasz świat posiada wiele tajemnic, o których wie tylko garstka ludzi lub już dawno zostały zapomniane przez społeczeństwo. Nie zwracamy na nie uwagi, bo nie należą do naszego codziennego życia, nie są naszymi problemami ani nie dają nam realnych korzyści. Nie znaczy to, że nie istnieją. Gdyby nasz świat wyglądał całkowicie inaczej – czy byśmy uwierzyli, że całe nasze dotychczasowe życie jest lustrzanym odbiciem? 

Świat, w którym to wojna i brutalność dyktują zasady. Świat, gdzie magia może okazać się prawdziwa. Świat, gdzie wśród ludzi liczy się wyłącznie hierarchia. Świat pełen brutalności i mrocznych tajemnic. W takim świecie żyją nasi bohaterowie, którzy muszą zdecydować się, jaki jest ich prawdziwy cel w życiu i w co wierzą. Czy łatwo podjąć decyzję? Czy osoby, które nic nie łączy, mogą przeciąć swoje życiowe ścieżki i zmienić je na zawsze? 

"Dymiące Zwierciadło" jest dla mnie przykładem typowej powieści fantasy. A w ostatnim czasie właśnie czegoś takiego szukałam i cieszę się, że miałam możliwość poznać całkowicie nowe dla mnie uniwersum. Ma ono trochę wad, ale zdecydowanie więcej zalet. Jednak zaczynając od tych pierwszych, muszę przyznać, że wielu aspektów nie zrozumiałam, a jestem przekonana, że wszystkie odpowiedzi na moje pytania znajdowały się w tej książce, tylko były nieoczywiste i często wytłumaczone w bardzo nieprzystępny sposób. Nie jestem nawet w stanie określić, w jakich czasach to wszystko się dzieje i czy nawiązania do naszej planety, to tylko wolne motywy, czy jakaś podstawa, na której został wykreowany cały ten świat. Trochę zbyt chaotycznie dla mnie autor przekazywał swoją wizję i podejrzewam, że nie jestem jedynym czytelnikiem, który miał z tym problem. Mimo tego uniwersum jest wykreowane naprawdę genialnie. Nie siedzimy w jednym fragmencie rzeczywistości, tylko poznajemy cały świat. Razem z dużą liczbą bohaterów poznajemy różne miejsca, kultury, tradycje i próbujemy rozwiązać zagadki stworzone przez samą historię. Bardzo mi się to podobało, ponieważ miałam wrażenie panoramiczności. Wiedziałam, że w tym świecie nie istnieję tylko ja i mój jeden bohater, ale są miliony innych ludzi, miliony innych stworzeń, najróżniejsze problemy. Oczywiście skupiamy się na tych, które dotyczą nas – tak jak jest to w życiu. Lecz i tak czasami zatrzymujemy się i zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy tylko jedną z malutkich mrówek w olbrzymim mrowisku. Trzeba mieć olbrzymi talent, by stworzyć w czytelniku takie poczucie. Jakbym miała wybrać błąd, który najczęściej popełniają pisarze, to jest jest właśnie ten brak przestrzeni.

Przede wszystkim styl! Tak, to jest ten aspekt, który pod każdym względem był doskonale dopracowany. Spotkałam się z wieloma opiniami, że język autora jest dość nietypowy i wielu osobom to przeszkadzało. Zgodzę się, że nie jest schematyczny, ale to jest podstawa każdej dobrej powieści. Uwielbiam, gdy spotykam się z czymś charakterystycznym dla tego konkretnego pisarza i tu nie ma wątpliwości, że Wojciech Zembaty wyróżnił się pod tym względem i to właśnie to zapamiętam. Jestem urzeczona jego barwnością oraz opisami. Potrafił przenieść mnie na wiele godzin do innego świata, gdzie odnajdowałam siebie i poznawałam jego zasady. Jedyne, co mogę mu zarzucić, to fakt, że było sporo nowych słów i czasami łatwo można było się pogubić. Choć nie oszukujmy się, to też nadaje pewnego rodzaju klimatu historii. 

Początki "Dymiącego Zwierciadła" była dla mnie trudne, gdyż ta książka ma w sobie jednak pewnego rodzaju dziwaczność. Lecz z czasem przyzwyczaiłam się i totalnie przepadłam. Opowieść jest dość wolno i tak naprawdę w pierwszym tomie nic się za bardzo nie dzieje. Poznajemy bardziej uniwersum niż konkretne wydarzenia. Mimo to wszystko mnie ciekawiło i wielokrotnie zaskoczyło. Jestem bardzo usatysfakcjonowana przebiegiem opowieści. W szczególności, że na pozór niepowiązane historie okazywały się w zgrabny sposób połączone i to tworzyło niesamowitą mapę wydarzeń. 

Było cudownie, ale niestety w tym miejscy część rzeczy zaczyna się psuć – zawiedli mnie bohaterowie. To nie jest tak, że zostali źle wykreowani. Skądże, autor nadal trzymał klasę, tylko nie potrafiłam się do nich w żaden sposób przywiązać. Po prostu czytałam, co będzie dalej. Nie obchodziło mnie za bardzo, czy bohaterom powiedzie się, czy po prostu zginą. Będzie, jak będzie. Zero emocji. Nawet w tej chwili ciężko mi powiedzieć coś konkretnego o postaciach. Na pewno największe wrażenie zrobił na mnie Tennok, który jest dla mnie niejednoznaczną postacią. Potrafiłam go polubić i już pojawiała się iskierka nadziei, że pojawią się jakieś uczucia. Po czym nagle zaczynał zachowywać się inaczej i mimo że rozumiałam jego postępowania, to jakiekolwiek moje zainteresowanie jego osobą pękało jak bańka mydlana. Lecz trzeba przyznać, że obraz osobowości jest naprawdę dopracowany i bardzo głęboki. Z bohaterów, których jednak jakoś tam lubiłam, mogę wymienić tylko Quinatzina. Miał w sobie pasję i tym przyciągał. Miał cel i to on sprawił, że myślał niekonwencjonalnie i też niestety nie zwracał uwagę na to, co dobre i na to co złe. Choć w tym świecie w ogóle nie ma na to miejsca. 

Dawno nie czytałam tak genialnie dopracowanej powieści. Jestem pod olbrzymim wrażeniem i już czuję, że druga część ukaże mi niesamowite wydarzenia, wywoła wiele emocji, a ja oddalę się z naszej rzeczywistości i całkowicie oddam tej historii. I tak na koniec dodam jeszcze swoją refleksję – Polacy umieją pisać naprawdę dobrą fantastykę. Rzadko trafia się, żeby polska powieść fantasy nie spełniła moich oczekiwań. Często też jestem oczarowana, tak jak właśnie w tym przypadku. Jestem z nas dumna. 

Za możliwość poznania niesamowitego świata dziękuję bardzo Wydawnictwu Powergraph

Zapraszam na mojego Instagrama ♥ – elfik_book

niedziela, 14 lipca 2019

Wynajmij sobie chłopaka – reż. Chris Nelson


Tytuł: Wynajmij sobie chłopaka

Reżyser: Chris Nelson

Produkcja: USA

Gatunek: Komedia romantyczna

Rola główna: Noah Centineo

Czas trwania: 1 godz. 29 min.

Rok produkcji: 2019

Ocena: 5/10









Bardzo często słyszę powiedzenie "marzenia się spełniają". Jest ono piękne, dające nadzieję i sprawiające, że jutro jest lepsze. Jednak czy jest ono prawdziwe, czy jest tylko utartym frazesem? Według mnie jego rzeczywistość jest mało wiarygodna, gdyż większość marzeń się nie spełnia. My je spełniamy. Prawie każde moje pragnienie nie stało się nagle prawdą, dlatego bo tak sobie pomyślałam. Stało się nią, bo podjęłam odpowiednie działania i to ja doprowadziłam do celu. Dlatego nie warto spędzać całych dni na marzeniu. Lepiej je spełnić.

Brooks pochodzi z przeciętnie zamożnej rodziny. Nie przeszkadza mu to, ale tylko do czasu gdy chce iść na studia do jednej z najsławniejszych uczelni, która niestety jest również bardzo kosztowna. Codziennie pracuje, lecz to nie wystarczy, by móc spełnić marzenia. Brooks jednak wierzy, że uda mu się wymyślić sposób na szybkie zarabianie pieniędzy. Szybko przychodzi okazja, by móc się sprawdzić i dojść do upragnionego celu. Czy uda mu się to? Czy sława i popularność zapewnią szczęście? Jakie są granice moralności?

"Wynajmij sobie chłopaka" w krótkim czasie zyskiwało olbrzymią popularnością – i mowa tu o filmie, i o książce. Olbrzymia reklama Netflixa przyciągała wszystkich ciekawskich i osoby lubiące młodzieżowe produkcje. Jak sami widzicie, również się skusiłam. Liczyłam na naprawdę dobrą rozrywkę, która mnie rozśmieszy, zauroczy i da też temat do rozmyślań. Niestety żadne z moich oczekiwań nie zostało spełnione, a ja się czuję głęboko zawiedziona. 

Przede wszystkim zachwycił mnie pomysł. Wiem, że już podobne historie nieraz i nie dwa pojawiały się w kinematografii, ale ta miała w sobie coś całkowicie innego. Uchwycono stary temat w dość intrygujący i innowacyjny sposób. To jest chyba największy plus całej komedii i naprawdę trudno go nie docenić. Tym bardziej że w jakiś pokrętny sposób kojarzy mi się z "Pretty Woman". Dla mnie jest to opowieść o młodych ludziach ujęta w formie nowoczesnej bajeczki. 

Mimo pierwszego negatywnego wydźwięku wciągnęłam się w fabułę i z pasją obserwowałam, jak dalej potoczą się losy bohaterów. Autentycznie interesowało mnie to i czasami miałam wrażenie, że jakbym w pewien sposób sama uczestniczyła w tych dość dziwacznych wydarzeniach. Tylko większość pozytywnych aspektów psuła przewidywalność. Czasami po prostu byłabym w stanie idealnie opowiedzieć, co będzie dalej. I w ostatecznym rozrachunku to mnie odrzucało. Gdyby jeszcze tematyka była bardziej rozbudowana, to myślę, że przymknęłabym na to oko. Jednak skupiała się prawie wyłącznie na tym, że pieniądze nie są najważniejsze i ogólnie na codziennych sprawach, o których mamy tak dużo filmów, że niekoniecznie potrzebny nam jest następny. Nie żebym negowała zasadność tego podejścia. Sama uważam, że jest tyle rzeczy, których nie kupi się za pieniądze, że żadne materialne rzeczy tego nie zastąpią. Tylko sami wiecie... Jesteśmy tym bombardowani od dziecka i już każdy z nas wyrobił sobie własne zdanie na ten temat. 

Wśród bohaterów była mała różnorodność, co też mnie trochę irytowało, bo jednak jestem fanką całej gamy najróżniejszych osobowości. Przede wszystkim nie cierpiałam Brooksa, który na każdym kroku chciał pokazać, jaki to on jest niesamowity, jak sobie ze wszystkim radzi. Nie lubię takich ludzi. Po prostu typowo nadęty chłopak, który myśli, że ładnym uśmiechem to cały świat zwojuje. Negatywną wizję charakterów odczarowuje Celia, która jest dość schematyczną postacią buntowniczki, ale wielokrotnie potrafiłam utożsamić się z nią. Rozumiałam, czemu czasami wykazuje się hipokryzją albo unika ludzi. 

Warto byłoby też coś rzec o aktorach, ale tak naprawdę doceniłam tutaj tylko Laurę Marano, która wcieliła się właśnie w postać Celii. Przekonała mnie, że ma bogatą osobowość i że jest bardzo naturalną osobą. Szkoda, że w taki sposób nie zagrał Noah Centineo (Brooks). Nie wiem czemu, ale nie mogę zaakceptować tego aktora. Już pomijam, że według mnie nie posiada talentu aktorskiego, że jest bardzo sztywny i ogólnie mam wrażenie, że nie przyłożył się do tej roli. Problemem jest, że we wszystkich filmach, gdzie go widziałam tak samo mnie irytuje.

Niestety żałuję, że wybrałam tę komedię romantyczną. Ani nie bawiłam się dobrze, ani też nie urzekła mnie historia miłości, nic mnie nie zachwyciło. Dlatego też nie rozumiem, skąd się bierze zainteresowanie tym filmem. To chyba naprawdę taka typowa ciekawość jak moja. Wcześniej planowałam przeczytać również książkę, lecz teraz chyba zmienię plany, bo czuję, że i ona mnie zawiedzie. 

czwartek, 11 lipca 2019

Pokolenie P – reż. Erik Skjoldbjærg


Tytuł: Pokolenie P

Reżyser: Erik Skjoldbjaerg

Produkcja: Niemcy, USA

Gatunek: Dramat

Rola główna: Christina Ricci 

Czas trwania: 1 godz. 35 min.

Rok produkcji: 2001

Ocena: 6/10









Gdy poznaję jakąś nową osobę, to najczęściej jestem jej bardzo ciekawa. Jednak ulegam też pierwszemu wrażeniu, którego bardzo nie lubię, ale niestety ten efekt istnieje. Staram się z tym walczyć i mimo nie do końca pozytywnej pierwotnej opinii, być otwartą i nieoceniającą osobą. Czy mi się to udaje? Czasami na pewno, ale na pewno też nie zawsze. A zapewniam Was, że warto poznać głębiej innych ludzi. Sprawdzić, o czym marzą, czego się boją, jak żyją. Każdy człowiek jest istotą inspirującą i pełną  tajemnic. 

Elizabeth zaczyna nowy rozdział w życiu – idzie na studia. Łączy się to z wyprowadzką z domu i zamieszkaniem w akademiku. Jest to ten moment, gdy młoda osoba może się wreszcie wyrwać spod skrzydeł rodziców, zakrztusić wolnością i możliwościami. Lizzy pragnie być krytykiem muzycznym i jest gotowa na wiele poświęceń, by spełnić to marzenie. Lecz niestety przeszłość nie tak łatwo pozwala o sobie zapomnieć...

"Pokolenie P" jest kolejnym filmem wybranym z leksykonu filmów psychologicznych. Porusza on bardzo trudny temat, ponieważ w tej produkcji mowa o zaburzeniu borderline. Jest to konkretnie zaburzenie osobowości, które mocno wpływa na życie ludzi i często nie pozwala im nawet funkcjonować. Już Wam wspominałam nieraz, że nadzwyczaj cenię takie historie, gdyż to one prowadzą do uświadomienia sobie wagi problemu.  "Pokolenie P" idealnie ukazuje, jak wygląda ta choroba. Jednakże nie ogranicza się tylko do tego – idzie dalej. Oglądając film, możemy zobaczyć, z jak trudną sytuacją musi zmierzyć się rodzina i osoby bliskie. Dla nich nie jest to tylko przeziębienie, ale codzienna niewiadoma, wieczne życie w stresie oraz problemy z zaufaniem. Niektóre osoby po prostu się poddają i odchodzą od chorego, czego w żaden sposób nie można ocenić. Są też ludzie, którzy będą cały czas, tylko oni też płacą za to olbrzymią cenę. Nie można też zapomnieć, że w niektórych przypadkach da się dotrzeć do konkretnych przyczyn, które uaktywniły chorobę. U Elizabeth może dość dokładnie przejść tę ścieżkę. 

"Pokolenie P" jako film nie podobał mi się. Przekonało mnie tylko rzeczywiste ukazania zaburzenia. Tak to strasznie mi się dłużył, mimo tego że jest dość krótki. Było wiele aspektów, które były albo niezrozumiałe, albo nie przemawiały do mnie. Aczkolwiek ostatecznie czułam się bardzo poruszona i miałam wiele do przemyślenia. 

Elizabeth jest genialnie wykreowana. Od początku polubiłam ją i czułam do niej podziw. Oczywiście – robiła wiele złych rzeczy, ale walczyła z tym, szukała pomocy. A ja prawie przez cały czas chciałam jej ją dać, choć w żaden sposób nie byłam w stanie. Wielokrotnie myślałam o tym, że mogłaby stworzyć sobie cudowne i szczęśliwe życie, gdyby każdą jej próbę nie niszczyła choroba. Patrzeć, jak sama doprowadza do całkowitych katastrof, mimo że tego nie chce, było naprawdę straszne. Jej przyjaciółka Ruby również wzruszyła mnie dogłębnie, ponieważ miała w sobie radość, wolę walki i otwartość na ludzi i ich problemy. Jednak tak jak wcześniej pisałam, ta choroba każdego dotknie, jak już pojawi się w otoczeniu. W filmie można obserwować, jak Ruby z dnia na dzień gaśnie i nie do końca jest w stanie poradzić sobie z ta sytuacją. Dość mocno się z nią utożsamiałam. Nigdy nie znalazłam się w tak drastycznym położeniu, ale widziałam wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, jak taka relacja może się skończyć. Ważną rolę w historii odegrała również Sarah – mama Elizabeth. Bardzo mnie irytowała. Cały czas twierdziła, że robi coś dla córki, tymczasem miałam całkowicie odmienne odczucia. To nie jest tak, że ona w pewnym momencie straciła siły. Mam wrażenie, że ona od samego początku zawiodła i przyczyniła się do problemów córki. 

Postać Elizabeth grała Christina Ricci i niestety zawiodła mnie pod względem swoich umiejętności aktorski. Grała sztywno i ogólnie nienaturalnie. Nie potrafiła oddać specyfiki zaburzenia i odpowiednio oscylować między chorobą a normalnością. Spodziewałam się czegoś więcej. Choć zszokowałam się, gdy dowiedziałam się, że właśnie ta aktorka grała jedną z głównych postaci w "Rodzinie Addamsów". W ogóle jej nie poznałam, a akurat za tą rolę cenię ją. Ruby zagrała Michelle Williams, która ukazała pełną gamę emocji i tym zyskała u mnie olbrzymi plus. Trzeba mieć talent, by poradzić sobie z tak skomplikowaną mieszanką. 

"Pokolenie P" po prostu trzeba obejrzeć, ponieważ porusza tak bardzo istotny temat, że każdy powinien posiadać przynajmniej szczątkową wiedzę o tym. Kiedy się go ogląda, to pojawia się niesamowita liczba pytań, refleksji, ale również i strach. Sam w sobie nie zachwyca i wręcz stwierdzę, że bardzo nudzi, ale czasami warto jest wytrwać, by wynieść coś ważnego z filmu. 

wtorek, 9 lipca 2019

Pocałuj mnie wiosną – Emily March


Tytuł: Pocałuj mnie wiosną

Autor: Emily March

Tłumaczenie: Monika Wiśniewska

Kategoria: Literatura obyczajowa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

Liczba stron: 337

Ocena: 2/10











Najczęściej małe dziewczynki marzą o tym, by być księżniczkami, przeżyć niesamowitą, romantyczną miłość oraz ogólnie znaleźć księcia z bajki. Jakiś czas temu wywołało to oburzenie ze strony feministek, ponieważ w tych pięknych bajkach przedstawia się kobiety jako całkowicie zależne od mężczyzn, a co gorsza pokazuje się, że samo ich szczęście jest zależne od mężczyzn. W dużej części zgadzam się z tym i jestem zadowolona z tego, że pojawiają się już inne postacie, z których dzieci mogą czerpać przykład i jest większa szansa, że nauczy ich to równouprawnienia. Jednak wierzę też w miłość – nie tę romantyczną, słodką i przerysowaną, ale w tę potężną miłość, która daje szczęście, wsparcie i możliwości. Dlaczego o tym Wam piszę? Ponieważ dzisiejsza historia mówi właśnie o miłości. 

Caitilin pracuje jako projektantka tekstyliów, a konkretniej projektuje przede wszystkim pościel. Jest bardzo dobra w tym, co robi, ponieważ nie ogranicza się do schematów. Jej życie toczy się w szybkim i zatłoczonym Nowym Jorku. Przez większość kariery lubiła to miasto, lecz wszystko się zmieniło w momencie, gdy zaginął jej brat. Wtedy pojawiły się niepowołane myśli, które na przestrzeni czasu ułożyły się w spójny i bardzo intrygujący plan. Dlatego Caitlin postanawia odwiedzić swoich rodziców – chce im o wszystkim opowiedzieć. Wtedy po raz drugi spotyka na swojej drodze mężczyznę, który według niej ma być mężczyzną jej życia. Czy młoda kobieta ma rację? Czy podoła swoim szalonym planom? Czy życie jej na to pozwoli? 

Pocałuj mnie wiosną to nowość na polskim rynku wydawniczym – pierwsza książka pisarki wydana po polsku. Zdecydowałam się na nią, ponieważ miałam ochotę przeczytać coś lekkiego, ciepłego i wzruszającego. Z takim przykazem kojarzy mi się literatura obyczajowa, a w tym przypadku przekonał mnie opis oraz cudowna okładka (ostatnio coraz częściej zwracam uwagę na okładki, to chyba źle). Czy spełniłam swoje oczekiwania? 

Zacznę od największego i chyba niestety jedynego plusa całej tej historii. Jest nim styl pisarki. Przede wszystkim czuć lekkość pióra, przez co bardzo przyjemnie się czyta. Dla mnie jest to idealny przykład, jak powinno się pisać tego typu opowieści. One mają być lekkie, ponieważ sam temat jest na tyle trudny i refleksyjny, że dla niektórych może być zbyt ciężki. Ogólnie najbardziej lubię barwny i skomplikowany język, tylko tutaj nie pasowałby. Autorka potrafiła sprawić, że wszystkie te wydarzenia bez problemu mogłam sobie wyobrazić i odnaleźć się w tym, co się dzieje. Przy tym jej styl okazał się bardzo charakterystyczny, co jak już pewnie część z Was wie, niezmiernie cenię. 

Wypadałoby napisać teraz coś o fabule, tylko obawiam się, że wypłynie ze mnie potok niepotrzebnych żalów. Nie będę też ukrywać, że książka bardzo mi się nie podobała, więc jestem w stanie wymienić wiele wad. Przede wszystkim jak czytałam, to czułam się po prostu zażenowana niektórymi sytuacjami. Nie chodzi o to, że były jakieś skrajnie nieprzyjemne, pikantne czy szokujące. Czułam dyskomfort, ponieważ to wszystko było tak bardzo sztuczne... Nie mogłam uwierzyć, że ludzie w taki sposób prowadzą rozmowy i jest to ich normalne zachowania. Albo że w taki a nie inny sposób reagują na niektóre zdarzenia. Tak nie wygląda nasz świat! Nigdy nie spotkałam się z takimi zachowaniami, więc prawdopodobnie są rzadkie lub nawet nie istnieją. Tak bardzo kuło mnie to w oczy, że popsuło wszystko inne. Mogłabym naprawdę przymknąć oko na resztę wad, ale to było dla mnie nie do przejścia. Przy tym jeszcze wiało taką nudą. Często krytykuję literaturę erotyczną za nierozbudowaną ścieżkę fabularną, za zbyt pikantne i przesadzone sceny erotyczne. Tymczasem muszę przyznać, że to przynajmniej wywołuje jakieś emocje. Często nawet zafascynować. Tutaj nic mnie nie ciekawiło. Nie chciałam wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterów, jakie tajemnice ukrywają. A to świadczy o braku umiejętności pisarki, gdyż w powieści działo się dużo tragicznych rzeczy, więc powinnam być poruszona. Dla mnie było to po prostu bezsensowne połączenie wielu nieszczęść. 

Jednak żeby nie być niesprawiedliwym jest jeszcze jeden aspekt, który bardzo przypadł mi do gustu – kartki z pamiętnika. To naprawdę ciekawy zabieg, który zapowiadał niesamowitą historię. Jedynie ta krótka forma wywoływała we mnie prawdziwe emocje i sprawiała, że  gdzieś tam pojawiła się iskierka zaintrygowania. Szkoda, że tak szybko gasła, a nie przemieniała się w ogień. 

Lecz pora przejść do moich dalszych żalów, czyli bohaterów. Caitlin miała tak olbrzymi potencjał. Była kreatywną, radosną, wydawało się, że mądrą kobietą. Nie rozumiem, czemu pisarka tak genialnej postaci nie wykorzystała, by stworzyć coś niesamowitego. Tymczasem stworzyła z niej naiwną dziewczynkę, która gna za nie wiadomo jakimi marzeniami oraz jest gotowa sprzedać swój mózg za byle pocałunek. Ostatnio mam wrażenie, że wszystkie żeńskie bohaterki tylko mnie irytują. Na domiar złego Josh też nie naprawiał sytuacji. Dla mnie to przykład mężczyzny, przed którym każda poważna kobieta powinna bez zastanowienia uciekać. Naprawdę nie rozumiem, co można w nim zobaczyć. Te minimalne chwile czułości? Seksistowskie żarty? Czy może niesłowność? Ta para bohaterów zabijała całą romantyczność. 

"Pocałuj mnie wiosną" okazało się katastrofalnym wyborem. Gdy przeczytałam ponad połowę książki, byłam bardzo niezadowolona i dalsze czytanie było słabej jakości. Nawet już nie chciałam się wysilać, żeby na siłę znaleźć plusy. Wiem, że na pewno niektórym osobom ta powieść podoba się, czy w przyszłości się spodoba, ale nie mogę zrozumieć czemu. Chyba po prostu całkowicie inaczej odbieramy niektóre aspekty literatury lub czego innego szukamy w książkach. I to jest bardzo fascynujące. Lecz moje zdanie jest jednoznaczne – nie polecam Wam tej lektury. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję bardzo Taniej Książce 


Zapraszam na mojego bookstagrama – elfik_book ♥

niedziela, 7 lipca 2019

Władczyni mroku – K.C. Hiddenstorm


Tytuł: Władczyni mroku

Autor: K.C. Hiddenstorm

Kategoria: Fantastyka

Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

Liczba stron: 408

Ocena: 7.5/10













Dość duża część z nas jest chrześcijanami albo przynajmniej częściowo zna tę religię. Historie, które są opisane w Biblii albo opowiadane przez różnego typu proroków, duchownych czy przeciwników chrześcijaństwa, są wielokrotnie powtarzane, opisywane, odtwarzane na ekranach naszych telewizorów, czy w jakikolwiek inny sposób dochodzą do nas. Część z nas na pewno niezachwianie w nie wierzy, ale są osoby, które wierzą tylko trochę lub w ogóle. Jednak co byście powiedzieli, gdyby okazało się, że owszem – świat przedstawiony w Biblii istnieje, ale wygląda całkowicie inaczej niż moglibyśmy się tego spodziewać? 

Megan od zawsze ma wrażenie, że jej życie nie należy do niej, że jest inna i nie na miejscu. Zrzuca to na karb swojej bujnej wyobraźni lub braku dostosowania do życia. Tak naprawdę to nauczyła się to ignorować. Tylko w pewnym momencie dochodzi do sytuacji, którą jest wyjątkowo trudno wytłumaczyć. Od tego momentu świat Megan przewraca się do góry nogami. W odległej rzeczywistości Lucyfer wraz ze swoją ukochaną Lilith obserwuje swój własny raj – Piekło. Nasuwa mu się refleksja, że jest najszczęśliwszą istotą na świecie, bo wie, co to prawdziwa miłość i jest gotowy na wszystko, by mogła trwać dalej. Nie zdaje sobie sprawy, jak szybko przyjdzie próba właśnie tej miłości. Czy naprawdę jest w stanie zburzyć świat dla swojej ukochanej? Czy miłość jest wieczna? 

Nie będę Wam kłamać – Władczyni mroku przyciągnęła mnie przede wszystkim okładką. No i może faktem, że to fantastyka. To też najczęściej wystarcza. Wiem, że sporo osób nie przepada za takimi okładkami, jednak ja uwielbiam wszystko, co wygląda na magiczne, często mroczne, tajemnicze i co pokazuje siłę kobiet. Ten obraz właśnie taki jest, więc musiałam ulec. Gdy bardziej skupiłam się na informacjach o niej, okazało się, że to bestseller. Jak widać pod względem popularności dobrze trafiłam. A czy pod względem treści?

Styl autorki okazał się dla mnie bardzo nieróżnorodny, ponieważ były moment, gdzie byłam naprawdę pod wrażeniem doboru słów, opisów i dialogów, a przychodziły również takie momenty, gdzie słowa między sobą się gryzły, a ja co chwilę traciłam wątek. Przechodziłam od przyjemnej atmosfery do totalnej katastrofy. Ogólnie język mnie nie zachwycił i miałam wielokrotnie problem z wyobrażaniem sobie, jak to dokładnie wygląda. Nie mogłam wejść do tego świata i zrozumieć jego zasad, co mnie irytowało i skłaniało do odłożenia powieści. 

Pewnie powiecie, że motyw aniołów i demonów jest bardzo popularny we wszelkich rodzajach sztuki. Zgadzam się. W końcu to już dobre tysiące lat. Najzabawniejsze jest, że mimo to nadal nie jesteśmy znudzeni tym topos, a na pewno nie ja. Uwielbiam go i co jakiś czas ktoś potrafi mnie jeszcze pozytywnie zadziwić, co do swojego kontrowersyjnego lub niekonwencjonalnego pomysłu. Tutaj tak nie było, ale to nie oznacza, że "Władczyni mroku" jest schematyczna. Momentami na pewno, ale też ma w sobie trochę świeżości i innowacyjności. Aczkolwiek czasami mieszały mi się postacie z różnych opowieści. Te same imiona, a różne charaktery... Nie zawsze miałam pewność, czy moja wizja bohatera pochodzi z tej historii, ale to jest bardziej mój problem niż tej powieści. 

Akcja książki toczy się w pewien sposób dwutorowo. Część wydarzeń odbywa się u nas na Ziemi, a część w Piekle lub Niebie. Może na wstępie powiem, że nie cierpię mieszania magicznego świata z naszym rzeczywistym. Akceptuję to tylko u "Harry'ego Pottera" i "Percy'ego Jacksona". Tutaj też to do siebie nie pasowało i tak naprawdę mogłabym wygłosić dwie oddzielne opinie, co do tej powieści. Wydarzenia dziejące się na naszej Ziemi były nudne, bardzo przewidywalne i czasami wprost żenujące. To były te fragmenty, gdzie zaczynałam myśleć o niebieskich migdałach, a nie o fabule, jak powinnam. Choć czasami były ciekawe nawiązania do literatury, kinematografii i muzyki. Wiele razy rozbawiły mnie. Tylko wiecie... Co za dużo to nie zdrowo. Nie każdy tak bardzo siedzi w popkulturze i zarazem przeszłości. Na szczęście ten magiczny świat ratował sytuację. Piekło było niesamowicie wykreowane i pod względem klimatu, i dość dużej szczegółowości. Wszystkie wydarzenia, które się tam działy, sprawiały, że zapominałam o świecie i czułam, że to naprawdę dobra historia. Szkoda tylko, że tych momentów było tak mało. 

Demony tak samo jak ich świat były bardzo dobrze wykreowane. Odznaczały się głębokim, niejednoznacznym i wielowymiarowym charakterem. Dodawały baśniowości oraz niepewności do tej opowieści. Z niektórymi nawet potrafiłam się w pewien pokrętny sposób utożsamić. Dlatego jeszcze bardziej żałuję, że autorka nie skupiła się również na tych niebiańskich istotach. One były potraktowane całkowicie po macoszemu – płytkie, nudne i wręcz głupie. Choć olbrzymi plusem i to chyba największym jest fakt, że żadna postać (może poza jedną) nie była do końca dobra, ale też nie była do końca zła. Dobre czyny przeplatały się z tymi złymi, a wybory stawały się coraz trudniejsze. Ze wszystkich bohaterów najbardziej polubiłam Lucyfera, który jest po prostu wymarzonym mężczyzną. Pomijając płytki fakt urody, pieniędzy i władzy, Lucyfer potrafił kochać z całej siły, potrafił łamać zasady i krytycznie podważać pozorne dobro. I jego wielowymiarowa osobowość też robiła na mnie olbrzymie wrażenie. Wypadałoby również powiedzieć coś o Megan, tylko... Nie cierpiałam jej. Była dla mnie odpychająca, przez co w ogóle nie potrafiłam zrozumieć jej postępowania. Irytowała mnie niemiłosiernie, a przy tym jeszcze nie grzeszyła mądrością i błyskotliwością. Gdyby ją usunąć albo sensowniej wykreować, to "Władczyni mroku" nabrałaby nowego, lepszego wymiaru. Postaci żeńskie ratowało Uzjel – stereotyp silnego, kobiecego charakteru. Jakkolwiek jest to sztampowe, to takie bohaterki uwielbiam i zawsze doceniam. 

"Władczyni mroku" była dla mnie niesamowitą przygodą, która pokazała mi nowy wymiar rzeczywistości oraz udowodniła, że zło nie musi być złe, a dobro nie zawsze jest dobre. Właśnie takich powieści nam brakuje w literaturze polskiej. Oczywiście wymieniłam całkiem pokaźny wachlarz wad, jednak nie są one na tyle duże, by nie sięgnąć po tę książkę. Bardziej wynikają z mojej obsesji na punkcie dokładnej analizy i pewnego rodzaju wiecznego czepiania się. Niech Was to do końca nie zniechęci, tylko niech będzie pewnego rodzaju ostrzeżeniem. 

Za możliwość przeniesienia się do świata mrocznych istot dziękuję bardzo Taniej Książce

Mój Instagram – elfik_book ♥

piątek, 5 lipca 2019

Człowiek z bieguna – reż. Maya Forbes


Tytuł: Człowiek z bieguna

Reżyser: Maya Forbes

Produkcja: USA

Gatunek: Dramat

Rola główna: Mark Ruffalo

Czas trwania: 1 godz. 30 min. 

Rok produkcji: 2014 

Ocena: 8/10









Codziennie gdy idziemy do szkoły, pracy, na zakupy lub po prostu spacerujemy, mijamy najróżniejszych ludzi. Zazwyczaj nie zwracamy na nich uwagi, nie patrzymy im w oczy, nie zastanawiamy się nad ich historią, tylko po prostu przechodzimy obok i idziemy dalej. Tymczasem każdy człowiek, którego mijamy ma własne pragnienia, oczekiwania i problemy, z którymi musi się zmierzyć. Nikt z przechodniów mu w tym nie pomoże. To naturalne. Jako ludzie nie możemy zbawić całego świata, nie umiemy też czytać w myślach. Naszym jedynym przewinieniem jest tylko fakt, że oceniamy, nie akceptujemy i nie próbujemy zrozumieć. Nic więcej...

U Camerona zdiagnozowano chorobę dwubiegunową – na przemian stany maniakalne i depresyjne. On sam i jego rodzina muszą sobie z tym poradzić, jednak ciężko jest żyć pod jednym dachem z osobą chorą psychicznie, która jest nieobliczalna. W szczególności, że ta jedna osoba jest jedynym źródłem dochodu dla całej rodziny. Z tego powodu żona Camerona decyduje się wyjechać na studia do Nowego Jorku, powierzając swoje dwie córki choremu mężowi. Jest to szokująca i bardzo trudna decyzja. Mimo że Cameron wyszedł już ze szpitala psychiatrycznego i przyjmuje leki, nie wiadomo jak poradzi sobie z wychowaniem dzieci. Czy jest to odpowiednia decyzja? Czy osoba chora psychicznie ma szansę na normalne życie? 

Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym filmie, co z perspektywy czasu trochę mnie dziwi, gdyż bardzo szanuję Marka Ruffalo, który jest odtwórcą głównej roli. Dowiedziałam się o tej produkcji, przeglądając leksykon filmów psychologicznych. Choroba dwubiegunowa od jakiegoś czasu wzbudza we mnie zainteresowanie, więc staram się powiększać swoją wiedzę w najróżniejszy sposób. Dlatego też nie wahałam się nad wyborem tego filmu. I to była bardzo dobra decyzja. 

Gdy zaczęłam oglądać ten dramat, miałam poważne problemy ze skupieniem swojej uwagi, ponieważ fabuła płynęła zbyt wolno, przez co czułam się znużona i nie miałam ochoty dowiedzieć się, co będzie dalej. Jednak postanowiłam się nie poddawać i czekać na rozwój wydarzeń. Nigdy się nie pojawił, ale z czasem przestało mi to przeszkadzać. Zdałam sobie sprawę, że ta powolność ma większy sens i wystarczy zrozumieć, że ta historia wbrew pozorom ma nam bardzo dużo do przekazania. Nie jest ona jakoś wybitnie oryginalna. W końcu powstało już tyle filmów poruszających wątek chorób psychicznych, ale jako przyszły psycholog uważam, że nigdy ich za mało. Ludzie powinni zdawać sobie sprawę, że takie coś jak właśnie choroby psychiczne, to nie tylko postrach lekarzy, mediów czy podręczników. Póki takie zaburzenie nie dotknie nas bezpośrednio wydaje nam się, że to rzadkość. Niestety tak nie jest, a każdy z nas może pewnego dnia zdać sobie sprawę, że jest chory lub zrozumieć, że jego bliscy mają poważne problemy z psychiką. Dlatego wydaje mi się, że tego typu produkcje moją sprawić, że ta świadomość będzie większa. Aczkolwiek warto zwrócić uwagę, że "Człowiek z bieguna" początkowo jest całkowicie wyrwany z kontekstu. Było dla mnie niezrozumiałe, że przez tyle lat było wszystko dobrze, Cameron radził sobie jakoś w pracy, Maggie uważała go za dobrego męża, a tu nagle okazało się, że jednak jako rodzina nie są w stanie żyć przez to zaburzenie. Gdyby ujawniło się w trakcie małżeństwa, byłoby to uzasadnione, ale Maggie została ostrzeżona, że jej przyszły mąż ma problemy psychiczne. Czy nagle Cameron przekroczył granice? Czy nastąpiło istotne pogorszenie po wielu latach? Nie do końca zrozumiałam ten wątek, bo nie wydaje mi się, żebym przegapiła tak istotną informację. 

Cameron był dla mnie postacią bardzo niespójną i taką właśnie powinien być. Czasami czułam do niego silną antypatię, żeby po chwili odkrywać, że tak naprawdę to go lubię i mi przykro, że go to spotkało.  Nie miał na to żadnego wpływu. Potrafił kochać całym sercem, ale potrafił wpadać też w szał albo przesadną zabawę. Na tym polega ta choroba i podczas oglądania filmu uczyłam się to akceptować oraz starałam się być przygotowana na kolejny cios z jego strony. Jego postać poruszyła mnie autentycznie – w przeciwieństwie do Maggie, która była sztuczna. Nie potrafiła wykrzesać z siebie prawdziwych emocji, tylko narzekała i to często na te aspekty, które wydawały mi się dość normalne. Polubiłam też małą Amelię. Konkretna dziewczyna, która nie poddawał się i była gotowa walczyć z każdą przeszkodą, którą szykowała sama choroba, ale również życie. 

Dotychczas darzyłam olbrzymim szacunkiem Marka Ruffalo. W szczególności ujął mnie swoją rolą w "Avengersach", choć polubiłam go już w "Iluzji". Ale tutaj przeszedł samego siebie. Miałam, aż wątpliwości, czy to na pewno rola, czy prawdziwe życie. Potrafił ukazać perfekcyjny obraz manii, która przede wszystkim dominuje w tym filmie, ale również tych pojedynczych stanów depresyjnych. Było w nim widać szaleństwo i olbrzymią miłość. Nie miałam wątpliwości, że kocha swoje dzieci, chce dla nich jak najlepiej i to właśnie dla rodziny chce wyzdrowieć, że walczy o szczęście dla nich wszystkich. Zwrócę też uwagę na odtwórczynię roli Amelii – Imogene Wolodarsky. Zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie i jestem zszokowana, że dotychczas nie grała jeszcze w żadnym filmie. Wydaje mi się, że rośnie wielki talent. 

"Człowiek z bieguna" to film, który powinien obejrzeć każdy, ponieważ w delikatny i czasami nawet zabawny sposób ukazuje zmagania z wyjątkowo ciężką chorobą. Tak jak wspomniałam – póki wszystko jest dobrze, póki jesteśmy szczęśliwi, zapominamy, że na świecie istnieją też złe rzeczy i że warto być przygotowanym na ich przyjście. 

środa, 3 lipca 2019

Banda Czarnej Frotte. Skarpetki powracają! – Justyna Bednarek


Tytuł: Banda Czarnej Frotte. Skarpetki powracają!

Autor: Justyna Bednarek

Cykl: Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek

Tom: III

Kategoria: Literatura dziecięca

Wydawnictwo: Poradnia K

Liczba stron: 168

Ocena: 8/10







Czy zastanawialiście się czasem nad tym, jak traktujemy zwykłe codzienne rzeczy? Na przykład poduszki, zasłonki, fotele, skarpetki? Myślę, że części z Was to pytanie może wydać się dość dziwaczne, jednak zapewniam Was, że ma sens. Niedawno dowiedziałam się szokującej rzeczy. Aż musiałam usiąść, bo inaczej na pewno upadłabym z wrażenia. Chcecie wiedzieć, czego się dowiedziałam? W olbrzymiej tajemnicy mogę Wam zdradzić to, ale musicie obiecać, że nikomu, dosłownie nikomu tego nie powiedzie. Obiecujecie? Jeśli tak, to Wam zaufam. Otóż... Skarpetki są żywymi istotami, które mają własne uczucia, własne pragnienia, własne przygody i własne życie!!! Rozumiecie to? Przyrzekam Wam, że to prawda. A sama wiem to od pewnej skarpetki...

Czarna Frotte zamieszkała sobie bezpiecznie w koszu na pranie. Miała miłych sąsiadów i bardzo dobre życie. Jednak pewnego dnia jej domek nawiedziła mama małej Bee. Wszyscy lokatorzy przyjęli ją bardzo miło, ale to nic nie pomogło, ponieważ ta zacna kobieta postanowiła ich wyrzucić do czarnego worka! Czarna Frotte nie poddała się i w akcie desperacji postanowiła uciec. Wielokrotnie podróżowała, wiec wiedziała, że w łazience jest dziura, dzięki której można dotrzeć do wielu miejsc. Wykorzystała tę drogę i... trafiła na statek piracki! Co było dalej sami musicie się dowiedzieć, a zapewniam, że to historia zapierająca dech w piersiach. 

Na "Bandę Czarnej Frotte" trafiłam przypadkowo, gdy miałam ochotę przeczytać jakiś bestseller. Możecie się śmiać, ale ja naprawdę uwielbiam książki dla dzieci i wcale mi nie przeszkadza, że nie mam komu ich czytać. Już wspominałam, że według mnie to właśnie one najtrafniej ukazują świat z całym jego pięknem, ale też problemami. Uczą w łatwy i przystępny sposób, a zarazem potrafią poruszyć wyobraźnię czytelnika. Z tych powodów decyduję się na czytanie ich z taką pasją. Jak sprawdziła się ta książka? 

Język, którego używa autorka jest bardzo barwny i tak naprawdę nie ma żadnych ograniczeń, co bardzo mi się podoba. Aczkolwiek niektóre słowa są bardzo trudne. Wyobrażam sobie, że to miejsce dla popisu dorosłych, którzy powinni wytłumaczyć w odpowiedni sposób, co to znaczy. Sam zamysł jest dla mnie fantastycznym pomysłem, jednak niektóre są według mnie zbyt trudne i zdarzają się zbyt często. Myślę, że w pewnym momencie może to zirytować dziecko i tylko zniechęcić do lektury. Poza tym widać, że autorka starała się unikać powtórzeń, co chwalę, tylko że czasami lepiej powtórzyć niektóre słowa niż użyć niepasującego zastępnika. Język autorki wydawał mi się specyficzny, co akurat jest na wielki plus.  

Jestem zachwycona całym pomysłem! Nigdy bym nie wpadła, żeby wykorzystać w tak bardzo epicki sposób skarpetki. Na początku wydawało mi się to dość dziwaczne, ale z czasem przyzwyczaiłam się i doceniłam całą koncepcję ze skarpetkami. To wyjątkowo przyjazne stworzonka. "Banda Czarnej Frotte" jest bardzo różnorodna, ponieważ nasi mali bohaterowie podróżują i zwiedzają różne kraje. To przemawia do wyobraźni. W tej chwili moja wyobraźnia działała na całych obrotach, więc mogę sobie tylko wyobrazić, jak bardzo byłaby pobudzona, gdy byłam dzieckiem. Minusem tej różnorodności jest fakt, że tego wszystkiego jest strasznie dużo. To wszystko szybko się zmienia, dostajemy wiele informacji, które mogą się pomieszać. Przez to cała historia jest niespójna i nawet ja jako dorosły czytelnik potrafiłam się na chwilę zgubić. 

Trzeba również zwrócić uwagę na cudowne wydanie. Jest naprawdę przepiękne. Przede wszystkim ma twardą oprawę i matowy papier, który sprawdza się lepiej niż ten błyszczący. Ilustracje to małe cudeńka, które można oddzielnie podziwiać. Są kolorowe i znajdują ten optymalny poziom pomiędzy realizmem a baśniowością. Czcionka jest też bardzo wyraźna, ale też niejednostajna, co tylko dodatkowo ubarwia całą historię 

Banda Czarnej Frotte. Skarpetki powracają!  jest uroczą opowieścią dla dzieci, która porusza wyobraźnię oraz uczy wielu ważnych rzeczy. Gdy ją czytałam, byłam zachwycona samą historią i również wydaniem. Myślę, że jeśli macie dzieci w swoim otoczeniu albo po prostu lubicie czytać literaturę dziecięcą, to idealna książka dla Was. 

Za możliwość poznania magicznego świata skarpetek dziękuję bardzo Taniej Książce 

poniedziałek, 1 lipca 2019

Hate to love you – Tijan Meyer


Tytuł: Hate to love you

Autor: Tijan Meyer

Tłumaczenie: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik

Kategoria: Erotyk, romans

Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

Liczba stron: 408

Ocena: 5/10










Studenci – wydaje się, że to inna kategoria ludzi, która żyje własnym, często szalonym życiem i zapomina o prawdziwym świecie. Jako studentka muszę przyznać, że coś jest na rzeczy. Po liceum wychodzimy z zamkniętego świata szkoły, by poznać nową rzeczywistość, nowych ludzi i nowe obowiązki. Jednak mimo to potrafimy się paradoksalnie ograniczać własnymi ambicjami, własnymi oczekiwaniami... Chcemy zaszaleć lub oderwać się od swojego wcześniejszego życia, które niekoniecznie musiało być wystarczające. Może to być dla nas nowy początek. Tylko od nas zależy, czy czegoś dobrego, czy wręcz przeciwnie.

Kennedy nie chce już być wykorzystywane w żaden sposób. Nie chce być już osobą, dzięki której można dotrzeć do kogoś innego albo przepisać pracę domową. Chce żyć własnym życiem na własnych zasadach. Dlatego decyduje się na unikanie wszelkich kłopotów, popularnych osób i przede wszystkim przystojnych chłopaków. Chce się skupić tylko i wyłącznie na nauce i pod tym względem osiągać same sukcesy. Plan się wydaje jej idealny. Ale czy będzie w stanie spełnić wszystkie jego punkty, gdy pozna zniewalającego Shay'a? Jakie mroczne tajemnice może nieść akademik? 

Zdecydowałam się na przeczytanie tej książki, ponieważ potrzebowałam czegoś lekkiego, naiwnego i pełnego emocji. Hate to love you wydawało mi się idealną pozycją, która spełni te wymagania. Wielokrotnie Wam opowiadałam, że nie jestem fanką erotyków i wszelkiego rodzaju romansów, lecz czasami odzywa się we mnie ta romantyczna i zakopana część duszy i wtedy koniecznie muszę coś takiego przeczytać. Swoją drogą coraz częściej pozwalam dojść jej do głosu i decyduję się na książki dla kobiet. Chyba wraz z wiekiem staję się bardziej sentymentalna. Ale wracając do tematu – czy ta powieść spełniła moje oczekiwania?

Na temat stylu nie mam za bardzo, co pisać, ponieważ był prosty i tak naprawdę często podchodził aż pod infantylizm. Dialogi były strasznie nienaturalne, a to jest jedna z rzeczy, która najbardziej irytuje mnie w literaturze. Mam wtedy taki odruch histerycznego śmiechu i najchętniej rzuciłabym wtedy książką o ścianę z wrzaskiem, że ludzie tak nie rozmawiają. Jednak mimo tych wad, to bardzo szybko i raczej przyjemnie czytało się tę historię. 

Gdy zaczęłam czytać, byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, ponieważ książka wydawała się mieć sensowną i ciekawą fabułę, która nieraz i nie dwa mnie zszokuje. Jednakże z czasem zaczęło się to zmieniać. Wszystko zaczęło się coraz bardziej komplikować i to w taki bardzo negatywny sposób. Wydarzenia zaczęły być nierealne i czasami po prostu komiczne. W połączeniu z tymi sztucznymi dialogami była to katastrofa. Książkę ratują sceny erotyczne, które w żaden sposób się nie narzucały i często były po prostu urocze. Ogólnie tu też niezbyt to było rzeczywiste, ale przynajmniej dawało mi poczucie, że miłość istnieje i może być po prostu dobra. 

Sama Kennedy doprowadzała mnie do szału. Zwykła hipokrytka. Wymyślała tysiące najróżniejszych zasad, po czym wszystkie po kolei łamała. Wiem, że ciężko czasami spełnić niektóre postanowienia, ale to był jawny brak samokontroli. Większość sytuacji nie była jakaś wyjątkowo czy trudna, żeby tak po prostu przestać się trzymać własnej drabiny moralnej. I tutaj pomijam fakt, że te zasady były nielogiczne i po prostu bezsensowne. Natomiast Shay to taki typowy super facet – przystojny, inteligentny, futbolista, popularny i wszystkie dziewczyny są w nim zakochane. Ale on akurat zakochuje się w tej jednej, która go nie chce i na ogół niczym się nie wyróżnia. Znacie to skądś? Bo ja bardzo dobrze. Na szczęście reszta bohaterów przypadła mi do gustu. Nie są oni jacyś charakterystyczni czy wyjątkowi, ale za to łatwo ich polubić i zrozumieć. Wchodzę w typowe stereotypy, w których jako ludzie zazwyczaj się odnajdujemy. 

"Hate to love you" ma naprawdę wiele wad i to takich rażących w oczy. Aczkolwiek w ostatecznym rachunku spędziłam wiele miłych chwil z tą powieścią. Jest po prostu idealna na odprężenie, a takie były moje oczekiwania. Dlatego myślę, że ani jej nie polecę, bo jestem przekonana, że osoby, które gustują w cięższych tematach, będę bardzo zawiedzione, a osoby, które czasami lubią poczytać sobie lżejszy romans, będą zadowolone. Wy najlepiej wiecie sami, co lubicie. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję bardzo Taniej Książce